wtorek, 25 czerwca 2013

Rozdział trzeci

***3***
Isabel włożyła kupon na bezpłatną grę w minigolfa za ramkę stojącego na komodzie lustra. Umieściła go między fotografiami ze szkolnego balu, swoją i Alexa, po czym rzuciła się na łóżko.
To naprawdę było fajne. Początkowo uznała minigolfa za grę dla debili. Jednak, dzięki Alexowi, dobrze się bawiła. Poza końcówką, tym dziwnym momentem, kiedy poczuła powiew mocy.
A może Alex miał rację? Czyżby mogła jej użyć, żeby pokierować piłką, nie zdając sobie z tego sprawy? Ta myśl przejęła ją dreszczem.
To niemożliwe, tłumaczyła sobie. Przecież chodziło tylko o minigolfa. Nie ma mowy, by przy tej głupiej grze mogły nią kierować jakieś nieuświadomione pragnienia. Tak, ten ostatni strzał to była niezła zabawa. Ale przecież tak naprawdę nie zależało jej na tym, żeby wygrać.
Co innego, gdyby nagle stanął przed nią Brad Pitt. Albo gdyby Stacey Scheinin napęczniała do dwustu kilogramów wagi. Wtedy mogłaby poważnie wziąć pod uwagę teorię nieuświadomionych pragnień, z którą wystąpił Alex.
Musiało być jakieś inne wytłumaczenie. Nie miała jednak pojęcia jakie. Myślenie o tym przyprawiało ją o ból głowy.
Isabel wyciągnęła się na łóżku i przymknęła oczy. Może zajrzy do czyichś snów. Potrzebowała jakiejś rozrywki.
Dobrze, że mogła nadal przenikać do snów. To był jedyny bezpieczny sposób korzystania z mocy - ziemskie istoty nie były w stanie tego odkryć. Nawet Max, mistrz odpowiedzialności i rozwagi, przenikał czasem do cudzych snów.
Zaczęła się zastanawiać, czy nadejdzie taki moment, kiedy będzie mogła zapomnieć o wszystkich środkach ostrożności i używać swobodnie swojej mocy. Tęskniła za tym. Czuła się teraz tak, jakby wstrzyknięto jej nowokainę i całkowicie zatraciła czucie. Była na pół martwa.
Może Max i Michael nie odczuwali tak boleśnie tej utraty części siebie. Ale ona to czuła. Zycie bez możliwości używania mocy to tak, jakby miała parę pięknych, kolorowych skrzydeł, ale nie mogła latać.
Nie ma sensu o tym myśleć, tłumaczyła sobie. Spróbuj tylko użyć mocy w innym celu niż przenikanie do snów, a możesz rozstać się z życiem. Kropka.
Poprawiła poduszkę pod głową. Skupiła się na głębokim, równomiernym oddychaniu, przygotowując się do wkroczenia w sfery snów. Po chwili zapadła w stan pośredni pomiędzy snem a jawą i przed jej oczami zaczęły wirować orbity snów.
Usiadła na łóżku, przesuwając wzrokiem po tych lśniących sferach. Przypominały jej zawsze ogromne bańki mydlane o tęczowych barwach. Każda orbita należała do kogoś, kto właśnie spał i śnił. Po latach praktyki Isabel nauczyła się rozpoznawać orbity snów ludzi, których znała. Wyodrębniała je częściowo na podstawie koloru, głównie jednak na podstawie dźwięku. Każda sfera wydawała jeden czysty dźwięk - charakterystyczną tylko dla niej melodię.
Isabel zamknęła oczy, by skupić się na muzyce sfer, tak by nie rozpraszało jej ich migotliwe piękno. Aha, pojawił się jakiś nowy dźwięk. Tak niski i głęboki, że ledwie słyszalny.
Zaczęła cicho nucić, przywołując do siebie orbitę snu. Jej dźwięk był coraz wyraźniejszy. Isabel otworzyła oczy i wyciągnęła ramiona. Zanuciła trochę głośniej, przywabiając orbitę do siebie. Uśmiechnęła się, kiedy znalazła się w jej dłoniach.
To prawdopodobnie jakiś facet w średnim wieku, który niedawno sprowadził się do miasta, pomyślała Isabel. Pewnie ma jakiś nieprzyzwoity sen o sobie i super-modelce. Czasem, przy zaglądaniu w ludzkie sny, widziało się takie paskudztwa, że miało się ochotę pobiec do łazienki i umyć ręce.
Isabel wzięła głęboki oddech i zajrzała do orbity, zobaczyła jednak tylko odbicie własnej twarzy. To dziwne. Powierzchnie innych sfer były przezroczyste, umożliwiając obejrzenie znajdującego się wewnątrz snu. Ale ta wyglądała jak metal, jak brąz, chociaż była miękka i cieńsza od kartki papieru.
Isabel postanowiła pokonać tę przeszkodę. Rozsunęła dłonie, nie przestając nucić. Orbita snu powiększyła się tak bardzo, że dziewczyna nie mogła już utrzymać jej w ramionach. Kiedy ją wypuściła, orbita rosła dalej. Isabel wniknęła do środka. Otoczyła ją sfera cudzego snu.
Nie był to sen jakiegoś obleśnego faceta. To było niezwykłe, po prostu niesamowite.
Isabel stała na opustoszałej plaży. Słońce już prawie zaszło, na pociemniałym niebie zostały tylko czerwono-pomarańczowe smugi. "W powietrzu unosił się zapach ozonu, jak zwykle po burzy. Ale nic nie świadczyło o tym, żeby niedawno padał deszcz.
To tylko czyjś sen, pomyślała Isabel. Nie należy w nim szukać logiki.
Ale to się różniło od zwykłego snu. Przede wszystkim było zbyt nieruchome. Kilka małych ptaszków śmigało w powietrzu, goniąc uciekające do morza fale i pierzchając, kiedy te powracały na brzeg, i na tym się kończyło. Gdyby to był zwykły sen, coś by się w nim działo.
A gdzie był śniący? Co prawda w niektórych snach ta osoba nie była za bardzo podobna do siebie, ale zawsze przybierała jakąś postać. A może temu komuś śniło się, że jest jednym z tych małych ptaszków? To byłby ładny sen.
Isabel doszła do wniosku, że skoro już przekroczyła bramę tego snu, to mogła mieć z tego jakąś przyjemność. Nie była tylko odpowiednio ubrana. Ale już po chwili miała na sobie jaskrawo-pomarańczowe bikini i cieniutką spódniczkę; była bosa, a w ręku trzymała szklankę z napojem z owoców tropikalnych. Postanowiła obdarzyć się również piękną złotą opalenizną. Rzeczywistością snów łatwo manipulować. Uwielbiała to.
Szła wzdłuż brzegu morza; przy każdym kroku jej stopy głęboko zapadały się w piasek, który był niezwykle miękki, jak talk. Nigdy jeszcze nie widziała takiego piasku.
Na ciemnym niebie ukazał się księżyc. Isabel usiadła, żeby na niego popatrzeć. Dopiero wtedy zorientowała się, że na niebie są dwa księżyce. Oba w idealnej pełni, roztaczające srebrzystą poświatę.
Nagle wiatr rozwiał jej włosy, tak że zasłoniły twarz. Już po chwili zostały jednak uniesione do góry i misternie splecione. Szkoda, że nie dysponowała takimi możliwościami na jawie! Nie miałaby już nigdy kłopotów z ułożeniem fryzury.
Po księżycach zaczęły przesuwać się chmury. Zielono--granatowe.
Isabel poczuła, że serce bije jej mocniej. Znała te chmury. Nie tylko ona, ale również Max i Michael po wydostaniu się z inkubatorów zachowali wspomnienie swojej rodzinnej planety. Max mówił, że jest to rodzaj pamięci zbiorowej, z którą rodzą się wszyscy na ich planecie. Te zielono-granatowe chmury już kiedyś widziała w przebłysku zbiorowej pamięci.
Skąd wzięły się w tym śnie? Byłoby zrozumiałe, gdyby to był sen Maxa albo Michaela. Ale tak nie było. Isabel doskonale wiedziała, jak wyglądają orbity ich snu.
To przypadek, pomyślała. Zielono-granatowe chmury mogą się pojawić w każdym śnie. Przecież ziemskie istoty też mogą sobie wyobrażać dziwnie ubarwione chmury.
Wstała i poszła dalej plażą. Zobaczyła drzewa. Były bardzo niskie, niższe od niej, z łuszczącą się cienką korą. Nigdy nie widziała takich drzew, ale nie była przecież tak dobra z biologii jak Max. Być może były to więc zwykłe, rosnące na Ziemi drzewa, tylko że ona ich po prostu nie znała.
Oddarła pasmo kory. Z drzewa zaczął wypływać czerwony sok, tak jaskrawy jak lakier do paznokci. Poczuła ostrą, charakterystyczną woń. Znała ten zapach, ale tylko dlatego, że miała dostęp do pamięci zbiorowej.
Czyj to sen? Dlaczego nie mogła zobaczyć osoby, która śniła? Czy ona się przed nią ukrywała? To się dotąd nigdy nie zdarzało. Ale również nigdy jeszcze Isabel nie widziała metalicznej orbity snu. Nigdy też nie przeniknęła do snu, w którym znalazłaby odpowiedniki swoich unikalnych wspomnień.
- Gdzie jesteś?! - zawołała. - Kim jesteś?!
To stawało się trochę upiorne. Isabel chciała już wydostać się z orbity tego snu. Następnym razem wprowadzi tam Maxa i Michaela i zbadają ją razem.
Potknęła się, odsuwając od drzewa. Dwie silne dłonie uchwyciły ją w pasie, pomagając utrzymać równowagę. Po chwili ktoś przytulił ją do szerokiej nagiej piersi. Poczuła twarde mięśnie pod gładką skórą. Powinna się wyrwać, lecz to uczucie było bardzo przyjemne.
- Szukasz mnie, Isabel? - rozległ się niski męski głos. Przebiegł ją dreszcz, kiedy poczuła na twarzy ten ciepły oddech.
- Kim jesteś? - spytała.
Chciała się obrócić - i to był koniec snu. Leżała na własnym łóżku, w swoim ubraniu.
Zerwała się na nogi. Była oszołomiona i zdezorientowana. Zanurzyła palce w stojącej obok łóżka szklance wody i opryskała sobie twarz. To jej trochę pomogło, jednak nadal czuła się jak w półśnie.
No właśnie! Z piersi Isabel wydarło się westchnienie ulgi. Musiała zasnąć, zanim doprowadziła się do stanu, w którym ukazywały się jej sfery snów. To tłumaczyło wszystko - tę dziwną metaliczną orbitę, zielono-granatowe chmury, fakt, że nie było śniącego.
To ona śniła. Tak, to tłumaczyło wszystko.
Prawie wszystko, bo te dwie niewyjaśnione eksplozje mocy nie były częścią jej snu.
***
Max odchylił głowę, wystawiając twarz do słońca. Za miesiąc będzie już za zimno, by jeść lunch na szkolnym dziedzińcu. Dzisiaj była idealna pogoda. Bardzo polubił zwyczaj wspólnego spędzania przerwy na lunch, kiedy gromadzili się wszyscy - on, Liz, Alex, Michael, Maria i Isabel. Oczywiście, był zadowolony ze wszystkiego, co dawałoby mu okazję przebywania w towarzystwie Liz, lecz to nie był jedyny powód. Znajdował się śród ludzi, którzy poznali jego tajemnicę, i mimo to był im nadal bliski. To było niezwykłe uczucie.
- Popatrzcie tylko, kto idzie złożyć nam wizytę - odezwał się Alex, przesadnie naśladując południowy akcent.
Max spojrzał się przez ramię i zobaczył Elsevana DuPrisa, kroczącego dostojnie przez dziedziniec. Dziennikarz był, jak zwykle, w pomiętym białym ubraniu i białym kapeluszu.
- Czołem, dzieciaki! - zawołał, zbliżając się do nich. Jego południowy akcent wydawał się równie sztuczny jak parodia Alexa. - Chciałbym wam zadać kilka pytań, jeśli nie macie nic przeciwko temu. Właśnie pracuję nad artykułem dla mojej gazetki.
Chodziło o „Drogę do Gwiazd", pismo, będące lokalną odpowiedzią społeczności Roswell na ogólnokrajowe „Tajemnice Niezidentyfikowanych Obiektów Latających". Oczywiście wszystkie artykuły w gazecie dotyczyły kosmitów. Max nigdy jej nie czytał. Już nagłówki mówiły same za siebie, na przykład „Kosmiczne niemowlę jednym pocałunkiem wykończyło matkę".
- Przykro mi, ale rozmawiam z prasą jedynie w obecności prawnika. Moje wypowiedzi są zawsze ohydnie przeinaczane -odezwał się Alex.
DuPris nie zwrócił na niego uwagi.
- Słyszałem, że coś dziwnego wydarzyło się podczas meczu piłki nożnej. Coś w związku z maskotką, która dość niezwykle się zachowywała, powiedziałbym nawet, niezgodnie z prawami fizyki. Czy któreś z was coś o tym wie?
Dlaczego on akurat pyta nas? - pomyślał Max. Na meczu było pełno uczniów. Nie popadaj w paranoję, tłumaczył sobie. DuPris to frajer. Nie ma się czym denerwować.
- To była maskotka drużyny Guffmana, a nie naszej - odezwała się Maria. - Powinien pan spytać ich.
- Zrobię tak, zrobię. Ale skoro już tu jestem, może przekażecie mi swoje wrażenia. - DuPris obrócił w dłoniach laskę.
- Niczego nie zauważyłam. Byłam zbytnio zaabsorbowana obserwowaniem naszego nowego gracza - powiedziała Liz Ortecho.
„Liz Ortecho wymierza decydujący cios w brzuch Maxa Evansa - odezwał się w głowie Maxa głos komentatora sportowego. - On chwieje się na nogach, ale nie pada na deski".
- To była fajna przewrotka. Wszystkie cheerleaderki postanowiły brać lekcje gimnastyki, żeby nie pozostać w tyle -dodała Isabel. Uśmiechnęła się do dziennikarza, patrząc na niego szeroko otwartymi niebieskimi oczami.
Cała Iz, pomyślał Max. Uważa, że wszystko może załatwić ładnym uśmiechem. Zresztą przeważnie tak było. Oczywiście, nie wtedy, kiedy chodziło o niego. Bracia są nieczuli na sztuczki, którymi posługują się siostry.
- Jest pani zbyt skromna - zagruchał DuPris. - Z tego, co słyszę, jest pani świetną sportsmenką. Wszyscy mówią o pani wspaniałych osiągnięciach w minigolfie.
- Po prostu miałam szczęście - powiedziała Isabel, sztywniejąc z lekka.
Akurat, pomyślał Max. Było absolutnie oczywiste, że jego siostra kłamie - przynajmniej dla niego. Może nie dla DuPrisa. Kiedy dziennikarz odejdzie, Max zapyta ją, na czym polegały te jej wspaniałe osiągnięcia. Z całą pewnością było coś, o czym powinien wiedzieć.
- Nie wierzę w szczęście - powiedział DuPris. - Niektórzy wierzą, że każdemu został przydzielony osobisty anioł, który nad nim czuwa, ale ja mam inną teorię.
Max starał się przybrać obojętny wyraz twarzy. Może ten facet domyśli się, że nikt nie chce poznawać jego „teorii", i odejdzie wreszcie.
- Moja teoria opiera się na przekonaniu, że szczęśliwe przypadki, jakie nas spotykają, to skutek interwencji kosmitów. Wierzę, że oni są wśród nas i czasami udzielają nam niewielkiej pomocy - oświadczył dziennikarz.
- Przebyli miliardy kilometrów, aby pomóc nam przy minigolfie? - spytał Michael, unosząc brwi.
- Tak, między innymi.
Gdy usłyszeli dźwięk dzwonka, Max zerwał się na nogi.
- Musimy iść na zajęcia.
- Dziękuję, że zechcieliście poświęcić mi czas - powiedział DuPris. Uchylił kapelusza i odszedł.
- Dlaczego za każdym razem, kiedy widzę tego faceta, mam apetyt na potrawy z Południa? - spytał Alex. Szybko dokończył hamburgera i chwycił plecak. - Do zobaczenia -dodał, kierując się w stronę hali sportowej.
- Zaczekaj! - zawołał Michael i pobiegł za nim.
- Jesteś gotowa na dalsze zgłębianie „Juliusza Cezara? -zwróciła się Maria do Isabel.
- Nie, jednak chodźmy.
Skierowały się do wschodniego skrzydła szkolnego budynku.
- Nareszcie sami - powiedział Max do Liz.
Chciał, żeby to zabrzmiało żartobliwie. Niestety, nie udało się. Dziewczyna podniosła się z trawy, odprowadzając wzrokiem Marię i Isabel.
- Nie sądziłam, że kiedyś zobaczę je razem. Jeszcze kilka tygodni temu Maria była przekonana, że Isabel chce ją zabić, a Isabel... - Liz potrząsnęła głową.
Max wiedział, że to „nareszcie sami" wypadło głupawo. Nie sądził jednak, by wymagało aż tak drastycznej zmiany tematu.
Coś ścisnęło go za gardło. Czuł, że nie wydusi już z siebie słowa - nawet gdyby był w stanie pomyśleć, jakie to mogłoby być słowo. Z trudem przełknął ślinę, idąc za Liz przez podwórze w kierunku głównego budynku.
Kiedy w milczeniu wchodzili po schodach prowadzących do laboratorium biologicznego, dławienie, które odczuwał w gardle, objęło teraz całą klatkę piersiową. Prawie nie mógł oddychać.
Wszystko się popsuło między nimi. Jeszcze miesiąc temu, zanim Liz poznała prawdę o nim, byli przyjaciółmi. Może nie aż takimi przyjaciółmi, którzy razem jedzą lunch i często przebywają w swoim towarzystwie, ale zawsze chętnie ze sobą rozmawiali. Mówili prawie o wszystkim... no, z wyjątkiem tych głupot o kosmitach. Max mógł rozmawiać z Liz na takie tematy, przy których oczy Michaela i Isabel natychmiast nabierały niemego wyrazu. Mógł z nią dyskutować teorie stworzenia wszechświata albo wspólnie się zastanawiać, czy będzie możliwe, aby komputery wyposażone w sztuczną inteligencję mogły być również wyposażone w prawdziwe ludzkie emocje.
Rzucił książki na stolik w laboratorium. Nie mógł przestać myśleć o tym, jak bardzo stosunki między nim a Liz zmieniły się w ciągu ostatniego miesiąca. Początkowo, kiedy została postrzelona, a on użył mocy, by ją uleczyć, sądził, że jedyną konsekwencją tego wydarzenia będzie konieczność wyznania, że jest kosmitą. Jednak w chwili, kiedy przyłożył dłonie do jej rany, uświadomił sobie, że ją kocha. I jego świat całkowicie się odmienił.
Nie sądził, żeby istniała jakakolwiek szansa, by Liz odwzajemniła jego miłość. Tylko w telewizji super-piękna, super-inteligentna, w ogóle super-dziewczyna mogłaby się zakochać w rewelacyjnym chłopaku kosmicie. Ale w prawdziwym życiu to się nie zdarza.
Poza tym, że się zdarzyło. Nie od razu. Początkowo Liz była przerażona faktem, że Max jest kosmitą. Potem uświadomiła sobie, że jest on tą samą osobą, którą zawsze był. I w jakiś sposób... w jakiś magiczny sposób zakochała się w tym chłopcu.
Rzucił jej ukradkowe spojrzenie. Przeglądała właśnie zeszyt, ale tak szybko przewracała kartki, że chyba nie była w stanie przeczytać ani jednego słowa. Chciała mieć wymówkę, żeby nie musieć się do niego odzywać.
Do laboratorium weszła pani Hardy. To dobrze. Teraz możemy już zacząć robić doświadczenia, pomyślał Max. To jeszcze potrafimy robić razem i nie czujemy się nieswojo.
- Dzisiejsze doświadczenie zajmie nam całe zajęcia, więc proszę słuchać uważnie - zaczęła nauczycielka. - Każdy zespół ma nieznaną substancję. Waszym zadaniem jest odkrycie, co to za substancja, na podstawie wiadomości, jakie przyswoiliście sobie w tym semestrze. Rozpoczynamy.
Liz rozerwała kopertę, w której znajdowało się nieznane. Był to mały pasek metalu. Obróciła go w palcach.
- Bardzo lekki - powiedziała. - Od czego chciałbyś zacząć?
- Może od skali twardości? - zaproponował Max. Wyciągnął z szuflady różne próbki metali. Podał dziewczynie skrawek żelaza, a ona poskrobała nim tajemniczy pasek metalu.
- Są zadrapania. Jest więc bardziej miękki niż żelazo -powiedziała. Powtórzyła to doświadczenie, korzystając z innych próbek metali. Wszystkie pozostawiły ślady zadrapań na nieznanej substancji.
- Jak myślisz? Magnez? - spytał Max.
- Prawdopodobnie - przyznała Liz. - Spróbujmy go przypalić. Wtedy będziemy mieli więcej danych.
Chłopak wyciągnął palnik Bunsena i przygotował go do użycia. Włożył okulary ochronne, a drugą parę podał Liz. Zapaliła płomień, a Max wyregulował go na odpowiednią wysokość.
Podniosła pasek metalu szczypczykami i potrzymała go nad płomieniem. Kiedy go wyciągnęła, metal płonął jasnym białym światłem, o wiele jaśniejszym niż pomarańczowy płomień palnika.
Tak samo było, kiedy dotknąłem Liz tego dnia, gdy została postrzelona w kawiarni Latający Talerz, pomyślał Max. Dotknąłem jej i czułem, że spalam się w tym niezwykłym białym świetle. Wtedy uświadomiłem sobie, że ją kocham.
- Chyba mieliśmy rację - zwrócił się do dziewczyny. - Czy chcesz jeszcze sprawdzić to pod wodą? - Odkręcił kran zimnej wody, a Liz trzymała płonący kawałek metalu pod jej strumieniem. Rozległ się syk, ale płomień nie zgasł. Gdy Max zakręcił wodę, biały płomień był równie jasny jak przedtem.
Tak samo nic nie zgasi światła płonącego we mnie, pomyślał chłopak. Nie obudzę się i nie stwierdzę, że odkochałem się w Liz.
Może powinien jej powiedzieć, że mylił się wtedy, kiedy mówił, że muszą zostać tylko przyjaciółmi. Czy tłumienie tego oślepiającego płomienia, którego nie można ugasić, nie było szaleństwem? Ile razy dozna w swoim życiu takiego uczucia?
Odpowiedź brzmiała: raz. Tylko raz. Ponieważ na tej planecie, ani na żadnej innej, nie było drugiej takiej dziewczyny jak Liz.
Właśnie dlatego musieli pozostać przyjaciółmi. Im Liz była bliżej niego, tym większe groziło jej niebezpieczeństwo. Max był pewien, że szeryf Valenti chciał, aby wszyscy kosmici, którzy mieszkają na Ziemi, ponieśli śmierć. Czuł również, że Valenti nie miałby skrupułów, likwidując ludzi, którzy stali mu na drodze. Łącznie z Liz.
„Tylko przyjaciółmi". Max zaczynał już nienawidzić tych dwóch słów. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz