***3***
Isabel włożyła kupon na bezpłatną grę w minigolfa za ramkę
stojącego na komodzie lustra. Umieściła go między fotografiami ze szkolnego
balu, swoją i Alexa, po czym rzuciła się na łóżko.
To naprawdę było fajne. Początkowo uznała minigolfa za grę dla
debili. Jednak, dzięki Alexowi, dobrze się bawiła. Poza końcówką, tym dziwnym
momentem, kiedy poczuła powiew mocy.
A może Alex miał rację? Czyżby mogła jej użyć, żeby pokierować
piłką, nie zdając sobie z tego sprawy? Ta myśl przejęła ją dreszczem.
To niemożliwe, tłumaczyła sobie. Przecież chodziło tylko o
minigolfa. Nie ma mowy, by przy tej głupiej grze mogły nią kierować jakieś
nieuświadomione pragnienia. Tak, ten ostatni strzał to była niezła zabawa. Ale
przecież tak naprawdę nie zależało jej na tym, żeby wygrać.
Co innego, gdyby nagle
stanął przed nią Brad Pitt. Albo gdyby Stacey Scheinin napęczniała do dwustu
kilogramów wagi. Wtedy mogłaby poważnie wziąć pod uwagę teorię
nieuświadomionych pragnień, z którą wystąpił Alex.
Musiało być jakieś inne
wytłumaczenie. Nie miała jednak pojęcia jakie. Myślenie o tym przyprawiało ją o
ból głowy.
Isabel wyciągnęła się na
łóżku i przymknęła oczy. Może zajrzy do czyichś snów. Potrzebowała jakiejś
rozrywki.
Dobrze, że mogła nadal
przenikać do snów. To był jedyny bezpieczny sposób korzystania z mocy -
ziemskie istoty nie były w stanie tego odkryć. Nawet Max, mistrz
odpowiedzialności i rozwagi, przenikał czasem do cudzych snów.
Zaczęła się zastanawiać,
czy nadejdzie taki moment, kiedy będzie mogła zapomnieć o wszystkich środkach
ostrożności i używać swobodnie swojej mocy. Tęskniła za tym. Czuła się teraz
tak, jakby wstrzyknięto jej nowokainę i całkowicie zatraciła czucie. Była na
pół martwa.
Może Max i Michael nie
odczuwali tak boleśnie tej utraty części siebie. Ale ona to czuła. Zycie bez
możliwości używania mocy to tak, jakby miała parę pięknych, kolorowych
skrzydeł, ale nie mogła latać.
Nie ma sensu o tym
myśleć, tłumaczyła sobie. Spróbuj tylko użyć mocy w innym celu niż przenikanie
do snów, a możesz rozstać się z życiem. Kropka.
Poprawiła poduszkę pod
głową. Skupiła się na głębokim, równomiernym oddychaniu, przygotowując się do
wkroczenia w sfery snów. Po chwili zapadła w stan pośredni pomiędzy snem a jawą
i przed jej oczami zaczęły wirować orbity snów.
Usiadła na łóżku,
przesuwając wzrokiem po tych lśniących sferach. Przypominały jej zawsze ogromne
bańki mydlane o tęczowych barwach. Każda orbita należała do kogoś, kto właśnie
spał i śnił. Po latach praktyki Isabel nauczyła się rozpoznawać orbity snów
ludzi, których znała. Wyodrębniała je częściowo na podstawie koloru, głównie
jednak na podstawie dźwięku. Każda sfera wydawała jeden czysty dźwięk -
charakterystyczną tylko dla niej melodię.
Isabel zamknęła oczy, by
skupić się na muzyce sfer, tak by nie rozpraszało jej ich migotliwe piękno. Aha,
pojawił się jakiś nowy dźwięk. Tak niski i głęboki, że ledwie słyszalny.
Zaczęła cicho nucić,
przywołując do siebie orbitę snu. Jej dźwięk był coraz wyraźniejszy. Isabel
otworzyła oczy i wyciągnęła ramiona. Zanuciła trochę głośniej, przywabiając
orbitę do siebie. Uśmiechnęła się, kiedy znalazła się w jej dłoniach.
To prawdopodobnie jakiś
facet w średnim wieku, który niedawno sprowadził się do miasta, pomyślała
Isabel. Pewnie ma jakiś nieprzyzwoity sen o sobie i super-modelce. Czasem, przy
zaglądaniu w ludzkie sny, widziało się takie paskudztwa, że miało się ochotę
pobiec do łazienki i umyć ręce.
Isabel wzięła głęboki
oddech i zajrzała do orbity, zobaczyła jednak tylko odbicie własnej twarzy. To
dziwne. Powierzchnie innych sfer były przezroczyste, umożliwiając obejrzenie
znajdującego się wewnątrz snu. Ale ta wyglądała jak metal, jak brąz, chociaż
była miękka i cieńsza od kartki papieru.
Isabel postanowiła
pokonać tę przeszkodę. Rozsunęła dłonie, nie przestając nucić. Orbita snu
powiększyła się tak bardzo, że dziewczyna nie mogła już utrzymać jej w
ramionach. Kiedy ją wypuściła, orbita rosła dalej. Isabel wniknęła do środka.
Otoczyła ją sfera cudzego snu.
Nie był to sen jakiegoś
obleśnego faceta. To było niezwykłe, po prostu niesamowite.
Isabel stała na
opustoszałej plaży. Słońce już prawie zaszło, na pociemniałym niebie zostały
tylko czerwono-pomarańczowe smugi. "W powietrzu unosił się zapach ozonu,
jak zwykle po burzy. Ale nic nie świadczyło o tym, żeby niedawno padał deszcz.
To tylko czyjś sen, pomyślała
Isabel. Nie należy w nim szukać logiki.
Ale to się różniło od
zwykłego snu. Przede wszystkim było zbyt nieruchome. Kilka małych ptaszków
śmigało w powietrzu, goniąc uciekające do morza fale i pierzchając, kiedy te
powracały na brzeg, i na tym się kończyło. Gdyby to był zwykły sen, coś by się
w nim działo.
A gdzie był śniący? Co
prawda w niektórych snach ta osoba nie była za bardzo podobna do siebie, ale
zawsze przybierała jakąś postać. A może temu komuś śniło się, że jest jednym z
tych małych ptaszków? To byłby ładny sen.
Isabel doszła do
wniosku, że skoro już przekroczyła bramę tego snu, to mogła mieć z tego jakąś
przyjemność. Nie była tylko odpowiednio ubrana. Ale już po chwili miała na
sobie jaskrawo-pomarańczowe bikini i cieniutką spódniczkę; była bosa, a w ręku
trzymała szklankę z napojem z owoców tropikalnych. Postanowiła obdarzyć się
również piękną złotą opalenizną. Rzeczywistością snów łatwo manipulować.
Uwielbiała to.
Szła wzdłuż brzegu
morza; przy każdym kroku jej stopy głęboko zapadały się w piasek, który był
niezwykle miękki, jak talk. Nigdy jeszcze nie widziała takiego piasku.
Na ciemnym niebie ukazał
się księżyc. Isabel usiadła, żeby na niego popatrzeć. Dopiero wtedy
zorientowała się, że na niebie są dwa księżyce. Oba w idealnej pełni,
roztaczające srebrzystą poświatę.
Nagle wiatr rozwiał jej
włosy, tak że zasłoniły twarz. Już po chwili zostały jednak uniesione do góry i
misternie splecione. Szkoda, że nie dysponowała takimi możliwościami na jawie!
Nie miałaby już nigdy kłopotów z ułożeniem fryzury.
Po księżycach zaczęły
przesuwać się chmury. Zielono--granatowe.
Isabel poczuła, że serce
bije jej mocniej. Znała te chmury. Nie tylko ona, ale również Max i Michael po
wydostaniu się z inkubatorów zachowali wspomnienie swojej rodzinnej planety.
Max mówił, że jest to rodzaj pamięci zbiorowej, z którą rodzą się wszyscy na
ich planecie. Te zielono-granatowe chmury już kiedyś widziała w przebłysku
zbiorowej pamięci.
Skąd wzięły się w tym
śnie? Byłoby zrozumiałe, gdyby to był sen Maxa albo Michaela. Ale tak nie było.
Isabel doskonale wiedziała, jak wyglądają orbity ich snu.
To przypadek, pomyślała.
Zielono-granatowe chmury mogą się pojawić w każdym śnie. Przecież ziemskie
istoty też mogą sobie wyobrażać dziwnie ubarwione chmury.
Wstała i poszła dalej
plażą. Zobaczyła drzewa. Były bardzo niskie, niższe od niej, z łuszczącą się
cienką korą. Nigdy nie widziała takich drzew, ale nie była przecież tak dobra z
biologii jak Max. Być może były to więc zwykłe, rosnące na Ziemi drzewa, tylko
że ona ich po prostu nie znała.
Oddarła pasmo kory. Z
drzewa zaczął wypływać czerwony sok, tak jaskrawy jak lakier do paznokci.
Poczuła ostrą, charakterystyczną woń. Znała ten zapach, ale tylko dlatego, że
miała dostęp do pamięci zbiorowej.
Czyj to sen? Dlaczego
nie mogła zobaczyć osoby, która śniła? Czy ona się przed nią ukrywała? To się
dotąd nigdy nie zdarzało. Ale również nigdy jeszcze Isabel nie widziała
metalicznej orbity snu. Nigdy też nie przeniknęła do snu, w którym znalazłaby
odpowiedniki swoich unikalnych wspomnień.
- Gdzie jesteś?! -
zawołała. - Kim jesteś?!
To stawało się trochę
upiorne. Isabel chciała już wydostać się z orbity tego snu. Następnym razem
wprowadzi tam Maxa i Michaela i zbadają ją razem.
Potknęła się, odsuwając
od drzewa. Dwie silne dłonie uchwyciły ją w pasie, pomagając utrzymać
równowagę. Po chwili ktoś przytulił ją do szerokiej nagiej piersi. Poczuła
twarde mięśnie pod gładką skórą. Powinna się wyrwać, lecz to uczucie było
bardzo przyjemne.
- Szukasz mnie, Isabel?
- rozległ się niski męski głos. Przebiegł ją dreszcz, kiedy poczuła na twarzy
ten ciepły oddech.
- Kim jesteś? - spytała.
Chciała się obrócić - i
to był koniec snu. Leżała na własnym łóżku, w swoim ubraniu.
Zerwała się na nogi.
Była oszołomiona i zdezorientowana. Zanurzyła palce w stojącej obok łóżka
szklance wody i opryskała sobie twarz. To jej trochę pomogło, jednak nadal
czuła się jak w półśnie.
No właśnie! Z piersi
Isabel wydarło się westchnienie ulgi. Musiała zasnąć, zanim doprowadziła się do
stanu, w którym ukazywały się jej sfery snów. To tłumaczyło wszystko - tę
dziwną metaliczną orbitę, zielono-granatowe chmury, fakt, że nie było śniącego.
To ona śniła. Tak, to
tłumaczyło wszystko.
Prawie wszystko, bo te
dwie niewyjaśnione eksplozje mocy nie były częścią jej snu.
***
Max odchylił głowę,
wystawiając twarz do słońca. Za miesiąc będzie już za zimno, by jeść lunch na
szkolnym dziedzińcu. Dzisiaj była idealna pogoda. Bardzo polubił zwyczaj
wspólnego spędzania przerwy na lunch, kiedy gromadzili się wszyscy - on, Liz, Alex,
Michael, Maria i Isabel. Oczywiście, był zadowolony ze wszystkiego, co dawałoby
mu okazję przebywania w towarzystwie Liz, lecz to nie był jedyny powód.
Znajdował się śród ludzi, którzy poznali jego tajemnicę, i mimo to był im nadal
bliski. To było niezwykłe uczucie.
- Popatrzcie tylko, kto
idzie złożyć nam wizytę - odezwał się Alex, przesadnie naśladując południowy
akcent.
Max spojrzał się przez
ramię i zobaczył Elsevana DuPrisa, kroczącego dostojnie przez dziedziniec.
Dziennikarz był, jak zwykle, w pomiętym białym ubraniu i białym kapeluszu.
- Czołem, dzieciaki! -
zawołał, zbliżając się do nich. Jego południowy akcent wydawał się równie
sztuczny jak parodia Alexa. - Chciałbym wam zadać kilka pytań, jeśli nie macie
nic przeciwko temu. Właśnie pracuję nad artykułem dla mojej gazetki.
Chodziło o „Drogę do
Gwiazd", pismo, będące lokalną odpowiedzią społeczności Roswell na
ogólnokrajowe „Tajemnice Niezidentyfikowanych Obiektów Latających".
Oczywiście wszystkie artykuły w gazecie dotyczyły kosmitów. Max nigdy jej nie
czytał. Już nagłówki mówiły same za siebie, na przykład „Kosmiczne niemowlę
jednym pocałunkiem wykończyło matkę".
- Przykro mi, ale
rozmawiam z prasą jedynie w obecności prawnika. Moje wypowiedzi są zawsze
ohydnie przeinaczane -odezwał się Alex.
DuPris nie zwrócił na
niego uwagi.
- Słyszałem, że coś
dziwnego wydarzyło się podczas meczu piłki nożnej. Coś w związku z maskotką,
która dość niezwykle się zachowywała, powiedziałbym nawet, niezgodnie z prawami
fizyki. Czy któreś z was coś o tym wie?
Dlaczego on akurat pyta
nas? - pomyślał Max. Na meczu było pełno uczniów. Nie popadaj w paranoję,
tłumaczył sobie. DuPris to frajer. Nie ma się czym denerwować.
- To była maskotka
drużyny Guffmana, a nie naszej - odezwała się Maria. - Powinien pan spytać ich.
- Zrobię tak, zrobię.
Ale skoro już tu jestem, może przekażecie mi swoje wrażenia. - DuPris obrócił w
dłoniach laskę.
- Niczego nie
zauważyłam. Byłam zbytnio zaabsorbowana obserwowaniem naszego nowego gracza -
powiedziała Liz Ortecho.
„Liz Ortecho wymierza
decydujący cios w brzuch Maxa Evansa - odezwał się w głowie Maxa głos
komentatora sportowego. - On chwieje się na nogach, ale nie pada na
deski".
- To była fajna
przewrotka. Wszystkie cheerleaderki postanowiły brać lekcje gimnastyki, żeby
nie pozostać w tyle -dodała Isabel. Uśmiechnęła się do dziennikarza, patrząc na
niego szeroko otwartymi niebieskimi oczami.
Cała Iz, pomyślał Max.
Uważa, że wszystko może załatwić ładnym uśmiechem. Zresztą przeważnie tak było.
Oczywiście, nie wtedy, kiedy chodziło o niego. Bracia są nieczuli na sztuczki,
którymi posługują się siostry.
- Jest pani zbyt skromna
- zagruchał DuPris. - Z tego, co słyszę, jest pani świetną sportsmenką. Wszyscy
mówią o pani wspaniałych osiągnięciach w minigolfie.
- Po prostu miałam
szczęście - powiedziała Isabel, sztywniejąc z lekka.
Akurat, pomyślał Max.
Było absolutnie oczywiste, że jego siostra kłamie - przynajmniej dla niego.
Może nie dla DuPrisa. Kiedy dziennikarz odejdzie, Max zapyta ją, na czym
polegały te jej wspaniałe osiągnięcia. Z całą pewnością było coś, o czym
powinien wiedzieć.
- Nie wierzę w szczęście
- powiedział DuPris. - Niektórzy wierzą, że każdemu został przydzielony
osobisty anioł, który nad nim czuwa, ale ja mam inną teorię.
Max starał się przybrać
obojętny wyraz twarzy. Może ten facet domyśli się, że nikt nie chce poznawać
jego „teorii", i odejdzie wreszcie.
- Moja teoria opiera się
na przekonaniu, że szczęśliwe przypadki, jakie nas spotykają, to skutek
interwencji kosmitów. Wierzę, że oni są wśród nas i czasami udzielają nam
niewielkiej pomocy - oświadczył dziennikarz.
- Przebyli miliardy
kilometrów, aby pomóc nam przy minigolfie? - spytał Michael, unosząc brwi.
- Tak, między innymi.
Gdy usłyszeli dźwięk
dzwonka, Max zerwał się na nogi.
- Musimy iść na zajęcia.
- Dziękuję, że
zechcieliście poświęcić mi czas - powiedział DuPris. Uchylił kapelusza i
odszedł.
- Dlaczego za każdym
razem, kiedy widzę tego faceta, mam apetyt na potrawy z Południa? - spytał
Alex. Szybko dokończył hamburgera i chwycił plecak. - Do zobaczenia -dodał,
kierując się w stronę hali sportowej.
- Zaczekaj! - zawołał
Michael i pobiegł za nim.
- Jesteś gotowa na
dalsze zgłębianie „Juliusza Cezara? -zwróciła się Maria do Isabel.
- Nie, jednak chodźmy.
Skierowały się do
wschodniego skrzydła szkolnego budynku.
- Nareszcie sami -
powiedział Max do Liz.
Chciał, żeby to
zabrzmiało żartobliwie. Niestety, nie udało się. Dziewczyna podniosła się z
trawy, odprowadzając wzrokiem Marię i Isabel.
- Nie sądziłam, że
kiedyś zobaczę je razem. Jeszcze kilka tygodni temu Maria była przekonana, że
Isabel chce ją zabić, a Isabel... - Liz potrząsnęła głową.
Max wiedział, że to
„nareszcie sami" wypadło głupawo. Nie sądził jednak, by wymagało aż tak
drastycznej zmiany tematu.
Coś ścisnęło go za
gardło. Czuł, że nie wydusi już z siebie słowa - nawet gdyby był w stanie
pomyśleć, jakie to mogłoby być słowo. Z trudem przełknął ślinę, idąc za Liz
przez podwórze w kierunku głównego budynku.
Kiedy w milczeniu
wchodzili po schodach prowadzących do laboratorium biologicznego, dławienie,
które odczuwał w gardle, objęło teraz całą klatkę piersiową. Prawie nie mógł
oddychać.
Wszystko się popsuło
między nimi. Jeszcze miesiąc temu, zanim Liz poznała prawdę o nim, byli
przyjaciółmi. Może nie aż takimi przyjaciółmi, którzy razem jedzą lunch i
często przebywają w swoim towarzystwie, ale zawsze chętnie ze sobą rozmawiali.
Mówili prawie o wszystkim... no, z wyjątkiem tych głupot o kosmitach. Max mógł
rozmawiać z Liz na takie tematy, przy których oczy Michaela i Isabel natychmiast
nabierały niemego wyrazu. Mógł z nią dyskutować teorie stworzenia wszechświata
albo wspólnie się zastanawiać, czy będzie możliwe, aby komputery wyposażone w
sztuczną inteligencję mogły być również wyposażone w prawdziwe ludzkie emocje.
Rzucił książki na stolik
w laboratorium. Nie mógł przestać myśleć o tym, jak bardzo stosunki między nim
a Liz zmieniły się w ciągu ostatniego miesiąca. Początkowo, kiedy została
postrzelona, a on użył mocy, by ją uleczyć, sądził, że jedyną konsekwencją tego
wydarzenia będzie konieczność wyznania, że jest kosmitą. Jednak w chwili, kiedy
przyłożył dłonie do jej rany, uświadomił sobie, że ją kocha. I jego świat
całkowicie się odmienił.
Nie sądził, żeby
istniała jakakolwiek szansa, by Liz odwzajemniła jego miłość. Tylko w telewizji
super-piękna, super-inteligentna, w ogóle super-dziewczyna mogłaby się zakochać
w rewelacyjnym chłopaku kosmicie. Ale w prawdziwym życiu to się nie zdarza.
Poza tym, że się
zdarzyło. Nie od razu. Początkowo Liz była przerażona faktem, że Max jest
kosmitą. Potem uświadomiła sobie, że jest on tą samą osobą, którą zawsze był. I
w jakiś sposób... w jakiś magiczny sposób zakochała się w tym chłopcu.
Rzucił jej ukradkowe
spojrzenie. Przeglądała właśnie zeszyt, ale tak szybko przewracała kartki, że
chyba nie była w stanie przeczytać ani jednego słowa. Chciała mieć wymówkę,
żeby nie musieć się do niego odzywać.
Do laboratorium weszła
pani Hardy. To dobrze. Teraz możemy już zacząć robić doświadczenia, pomyślał
Max. To jeszcze potrafimy robić razem i nie czujemy się nieswojo.
- Dzisiejsze
doświadczenie zajmie nam całe zajęcia, więc proszę słuchać uważnie - zaczęła
nauczycielka. - Każdy zespół ma nieznaną substancję. Waszym zadaniem jest
odkrycie, co to za substancja, na podstawie wiadomości, jakie przyswoiliście
sobie w tym semestrze. Rozpoczynamy.
Liz rozerwała kopertę, w
której znajdowało się nieznane. Był to mały pasek metalu. Obróciła go w
palcach.
- Bardzo lekki -
powiedziała. - Od czego chciałbyś zacząć?
- Może od skali
twardości? - zaproponował Max. Wyciągnął z szuflady różne próbki metali. Podał
dziewczynie skrawek żelaza, a ona poskrobała nim tajemniczy pasek metalu.
- Są zadrapania. Jest
więc bardziej miękki niż żelazo -powiedziała. Powtórzyła to doświadczenie,
korzystając z innych próbek metali. Wszystkie pozostawiły ślady zadrapań na
nieznanej substancji.
- Jak myślisz? Magnez? -
spytał Max.
- Prawdopodobnie -
przyznała Liz. - Spróbujmy go przypalić. Wtedy będziemy mieli więcej danych.
Chłopak wyciągnął palnik
Bunsena i przygotował go do użycia. Włożył okulary ochronne, a drugą parę podał
Liz. Zapaliła płomień, a Max wyregulował go na odpowiednią wysokość.
Podniosła pasek metalu
szczypczykami i potrzymała go nad płomieniem. Kiedy go wyciągnęła, metal płonął
jasnym białym światłem, o wiele jaśniejszym niż pomarańczowy płomień palnika.
Tak samo było, kiedy
dotknąłem Liz tego dnia, gdy została postrzelona w kawiarni Latający Talerz,
pomyślał Max. Dotknąłem jej i czułem, że spalam się w tym niezwykłym białym
świetle. Wtedy uświadomiłem sobie, że ją kocham.
- Chyba mieliśmy rację -
zwrócił się do dziewczyny. - Czy chcesz jeszcze sprawdzić to pod wodą? -
Odkręcił kran zimnej wody, a Liz trzymała płonący kawałek metalu pod jej
strumieniem. Rozległ się syk, ale płomień nie zgasł. Gdy Max zakręcił wodę,
biały płomień był równie jasny jak przedtem.
Tak samo nic nie zgasi
światła płonącego we mnie, pomyślał chłopak. Nie obudzę się i nie stwierdzę, że
odkochałem się w Liz.
Może powinien jej
powiedzieć, że mylił się wtedy, kiedy mówił, że muszą zostać tylko
przyjaciółmi. Czy tłumienie tego oślepiającego płomienia, którego nie można
ugasić, nie było szaleństwem? Ile razy dozna w swoim życiu takiego uczucia?
Odpowiedź brzmiała: raz.
Tylko raz. Ponieważ na tej planecie, ani na żadnej innej, nie było drugiej
takiej dziewczyny jak Liz.
Właśnie dlatego musieli
pozostać przyjaciółmi. Im Liz była bliżej niego, tym większe groziło jej
niebezpieczeństwo. Max był pewien, że szeryf Valenti chciał, aby wszyscy
kosmici, którzy mieszkają na Ziemi, ponieśli śmierć. Czuł również, że Valenti
nie miałby skrupułów, likwidując ludzi, którzy stali mu na drodze. Łącznie z
Liz.
„Tylko
przyjaciółmi". Max zaczynał już nienawidzić tych dwóch słów.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz