niedziela, 16 czerwca 2013

Tom I "Obcy" - Rozdział pierwszy

***1***
Jeden Sigourney Weaver i jeden Will Smith - powiedziała Liz Ortecho, podając gościom dwie duże bułki, jedną z awokado i kiełkami, a drugą z chili i serem. Nie odchodziła od stolika, Każdy turysta, który wchodził do kawiarni Latający Talerz, zawsze pytał o... to wydarzenie, które nazwano Tajemnicą Roswell.
- Czy pani rodzina pochodzi z tej okolicy? - spytał facet w koszulce z napisem „Zagubiony w kosmosie". Siedząca naprzeciwko niego blondynka otworzyła sfatygowany notes, patrząc wyczekująco na kelnerkę.
- Tak - powiedziała Liz. - Mój praprapradziadek odziedziczył gospodarstwo w pobliżu miasta. Od tego czasu moja rodzina mieszka w Roswell.
Kobieta odkręciła pióro. Mężczyzna odchrząknął. Zaraz się zacznie pomyślała Liz.
- Czy rodzina opowiadała pani o katastrofie UFO? - spytał na.
Niezłe towarzystwo. Założę się, że mają wszystkie tajemnicze wydarzenia nagrane na taśmę, powiedziała sobie w duchu Liz.
- A więc... - zaczęła z wahaniem. - Chyba mogę państwu to pokazać.
Wyjęła z kieszeni podniszczoną czarno-białą fotografię i położyła ją na stoliku.
- To zdjęcie z miejsca katastrofy zrobił przyjaciel mojej babki - rzekła i dodała: - Zanim rząd wydał rozporządzenie, by zatrzeć wszystkie ślady.
Dwójka turystów pochyliła się nad niewyraźną fotografią.
- Niech mnie licho porwie - szepnęła kobieta.
- Wygląda dokładnie tak, jak ten kosmita na wideo, nakręconym przez naocznego świadka! - wykrzyknął mężczyzna. - Wielka głowa i drobne ciało. Muszę to umieścić na swojej stronie internetowej Tajemnica Roswell.
Wyciągnął rękę po zdjęcie.
- Może pan nie dożyć końca tygodnia. - Liz szybko zabrała fotografię. - Chociaż minęło już przeszło pięćdziesiąt lat od katastrofy, to wcale nie znaczy, że siły powietrzne Stanów Zjednoczonych godzą się na ujawnienie całej prawdy. Chcą, by ludzie nadal wierzyli w historyjkę o balonie meteorologicznym, którą chcieli zatuszować fakty.
Liz rozejrzała się nerwowo, chcąc się upewnić, czy nie ma w pobliżu ojca. Gdyby usłyszał, co ona opowiada, chyba urwałby jej głowę.
- Nie powinnam była pokazywać państwu tego zdjęcia. Zapomnijcie o tym, dobra? Po prostu niczego nie widzieliście -powiedziała, szybko wycofując się za bufet.
Maria DeLuca potrząsnęła gwałtownie głową, aż zawirowały jej złote loczki.
- Jesteś niemożliwa.
- Oni będą mieli wspaniałą historię do opowiadania, kiedy wrócą do domu, a ja dostanę niezły napiwek wyjaśniła jej Liz.
- Ty i twoje wspaniałe napiwki. - Maria westchnęła. -Jeszcze nie widziałam tak chciwej kelnerki.
- Wiesz przecież, o co mi chodzi. - Liz wzruszyła ramionami. - Potrzebuję jak najwięcej pieniędzy, ponieważ...
- Jak tylko skończysz szkołę, powiesz „adios" i „hasta la vista" - przerwała jej Maria. - Wiem, wiem. Nie masz zamiaru spędzić reszty życia w mieście, które ma dwa kina, jedną kręgielnię, jedno nędzne kółko teatralne, jedno jeszcze bardziej nędzne kółko taneczne i trzynaście pułapek na turystów, do których zwabia się ich na kosmitów.
Liz uśmiechnęła się do swojej najlepszej przyjaciółki, która tak dobrze ją znała.
- Chyba często to powtarzam, prawda?
- Nie więcej niż dziesięć razy dziennie, od czasu jak skończyłaś piątą klasę - zażartowała Maria, wycierając bufet.
- Gdybym nie miała pięciu tysięcy krewnych, którzy stale mnie obserwują, może od czasu do czasu udałoby mi się trochę zabawić. - Liz ciężko westchnęła. Zaczęła sobie wyobrażać, jakie mogłoby być jej życie, gdyby nie musiała uważać na każdym kroku, by nie zrobić czegoś, co mogłoby spowodować, że jej ogromna kochająca rodzina zaczęłaby się zamartwiać o jej przyszłość. Była przecież pierwszą córką, która miała iść do college'u, i cała rodzina pragnęła utrzymać ją na wyznaczonej drodze, aby nie skończyła jak jej siostra Rosa.
Wyciągnęła z kieszeni garść monet i rzuciła je na ladę.
- Och - odezwała się Maria - wspaniałe napiwki. Może ja też powinnam postarać się o fotografię, która zbyt długo leżała na słońcu. Jakieś zdjęcie lalki. Chociaż nie wyobrażam sobie -zmarszczyła nos - żebym potrafiła wykonać ten numer z „Możesz nie dożyć końca tygodnia", niczego po sobie nie pokazując.
- Ćwicz przed lustrem - poradziła jej przyjaciółka. - Ja tak robiłam.
To by wymagało zbyt dużego wysiłku. Wszyscy wiedzą, kiedy chcę skłamać. Mój dziesięcioletni brat jest w tym o wiele lepszy ode mnie. Nawet faceci, z którymi chodzi moja matka, nigdy nie wierzą, kiedy mówię, że miło mi ich poznać.
- Też mi nowina - parsknęła Liz. Otworzyła kasę, by zamienić swój bilon na banknoty. Trzydzieści trzy dolary do Funduszu Hasta la Vista, a dokładnie trzydzieści trzy dolary i siedemdziesiąt trzy centy.
Rozległy się właśnie pierwsze tony Close Encounters, kiedy w drzwiach kawiarni ukazał się Max Evans, wysoki blondyn z zabójczo niebieskimi oczami, i ciemnowłosy Michael Guerin. Skierowali się do jednego z narożnych stolików. Obaj byli uczniami tego samego liceum, do którego chodziły Liz i Maria.
- Oczywiście usiedli w twoim rewirze. - Maria żachnęła się.
Na każdą z dziewczyn przypadało po sześć stolików, przedzielonych przesłonami i ustawionych w kształcie latających talerzy. Klienci najbardziej lubili miejsca przy oknie.
- Ty masz turystów i fajnych chłopaków, a ja tych dwóch. -Wskazała ruchem głowy stolik przy drzwiach. - Kłócą się jak diabli. Są wściekli, kiedy się do nich zbliżam.
Liz rzuciła okiem na dwóch mężczyzn. Jeden był wysoki i tęgi, a drugi mniejszy, ale bardziej muskularny. Przechyleni przez stolik, dyskutowali zawzięcie. Byli bardzo podnieceni.
- Uważam, że należy ci się coś po przeprawach z tymi facetami. Możesz obsłużyć Maxa i Michaela - zaproponowała Liz.
- Okay, ale o co chodzi? - spytała Maria, mrużąc niebieskie oczy.
Liz objęła ją ramieniem.
- Jesteś moją najlepszą przyjaciółką. Czy nie mogę zrobić czegoś dla ciebie po prostu z dobroci serca?
- Nie - powiedziała Maria, wyzwalając się z objęć Liz. -Pytam ponownie: o co chodzi?
- O nic - upierała się Liz. - Chcę tylko trochę odpocząć od tych napakowanych testosteronem typów.
- Możesz mówić jaśniej. - Maria uniosła brwi.
- Mężczyźni - tłumaczyła jej Liz -jestem zmęczona ich... męskością.
- Nie wszyscy faceci są tacy jak Kyle Valenti - zaprotestowała Maria. - Na przykład Alex. To fajny chłopak.
Alex Manes był rzeczywiście świetny. Liz nie mogła uwierzyć, że ona i Maria przyjaźnią się z nim dopiero od roku. Wydawało jej się, że zna go od zawsze.
- Masz rację. Alex jest najlepszy. Ale on się nie liczy.
- Dlaczego nie? - spytała Maria, marszcząc brwi.
- Ponieważ on jest Alexem - Liz wzruszyła ramionami. -On nie jest takim samcem jak Kyle. Żebyś widziała, co Kyle dziś wyprawiał po lekcjach. Nie chciał przyjąć do wiadomości, że już nie będę z nim chodzić. Rzucił się na kolana i czołgał się za mną przez cały hol. Wszyscy jego przyjaciele to widzieli i śmiali się jak idioci.
Żałowała, że nie zna karate. Dopiero wtedy przyjaciele Kyle'a mieliby powód do śmiechu.
- Jakie to romantyczne. Mimo to nie umówiłaś się z nim? -spytała Maria, udając zdziwienie.
- Zdecydowanie nie. Na razie nie mam zamiaru umawiać się z nikim - oświadczyła Liz. - Będę siedziała w domu, wypożyczała kasety wideo, robiła sobie kąpiele w pianie i nosiła stare wygodne dresy.
Naprawdę tego chciała. Co prawda większość chłopaków, /. którymi się umawiała - a nie było ich znowu tak wielu - nie kończyło tak marnie jak Kyle Valenti. Ten był przekonany, że Liz jest naprawdę zadowolona, kiedy może siedzieć obok niego na kanapie i patrzeć, jak on gra na komputerze, nie dopuszczając jej do ani jednej gry.
A innych chłopców cechowała „nijakość". Moje życie miłosne jest godne pożałowania - skarżyła się Liz. - Potrzebuję teraz czasu dla siebie samej.
Sama mogę ci zrobić mieszankę olejków ziołowych do kąpieli - oświadczyła Maria. - Ale jeśli przestaniesz umawiać się z chłopakami, to niektórzy z naszej szkoły będą bardzo nieszczęśliwi.
- Na przykład kto? - spytała Liz.
- Max Evans. - Maria rzuciła okiem na stolik, przy którym siedzieli dwaj nowo przybyli chłopcy.
- Max? - powtórzyła Liz. - To kumpel. On się mną w ten sposób nie interesuje.
- No wiesz - oburzyła się Maria. - Jak mógłby się nie interesować? Z tymi długimi czarnymi włosami i owalną twarzą wyglądasz jak hiszpańska księżniczka. A twoja cera... Poza tym jesteś inteligentna i...
- Przestań! - zawołała Liz, podnosząc obie ręce.
Nie znała osoby tak lojalnej jak Maria, która trwała przy swoich przyjaciołach bez względu na wszystko. Zaprzyjaźniły się już w drugiej klasie. Połączył je los pisklęcia, które wypadło z gniazda.
- Dobrze, przestanę - zgodziła się Maria. - Uwierz mi jednak, że Max Evans jest tobą nieprzeciętnie zainteresowany. Myślę, że dał sobie wytatuować na piersi „Własność Liz Ortecho". On...
- Cześć, Michael! - zawołała głośno Liz, widząc, że chłopak kieruje się w stronę baru. Miała nadzieję, że nie słyszał ich rozmowy.
- Hej! - Przeczesał palcami kruczoczarne włosy, przez co jeszcze bardziej podniosły się w górę. - Pomyślałem, że może macie tu jakiś formularz, żebym mógł zgłosić swoją kandydaturę.
Liz nie mogła sobie wyobrazić Michaela obsługującego klientów w kawiarni, inkasującego pieniądze i wydającego resztę. To było dla niego zbyt zwyczajne, zbyt pospolite zajęcie. Wyobrażała go sobie raczej na jakimś stanowisku w marynarce wojennej czy czymś w tym rodzaju. Był zawsze skłonny do żartów, ale widać było, że jest stanowczy.
Liz wyjęła spod lady plik formularzy.
- Nikogo w tej chwili nie potrzebujemy. Porozmawiam jednak z ojcem i kiedy otworzy się jakaś możliwość, przypilnuję, żeby zatelefonował do ciebie.
- Myślę, że ta możliwość pojawi się bardzo szybko - powiedział Michael poważnym tonem. - Chyba że twój ojciec lubi kelnerki, które stoją i plotkują, zamiast obsługiwać gości -dodał, mrugając do niej porozumiewawczo.
Maria rzuciła w niego ścierką do naczyń. Michael roześmiał się głośno.
- Już idę. - Wzięła dwie karty dań i poszła za nim do stolika. Liz rzuciła okiem na Maxa i napotkała spojrzenie jego oślepiająco niebieskich oczu. Były bardzo piękne; miały taki niezwykły odcień, ale nie był to błękit nieba ani oceanu.
Patrzył na nią przez chwilę, potem odwrócił wzrok.
Maria chyba nie miała co do niego racji, a może jednak? Liz poznała Maxa w trzeciej klasie. Razem wykonywali wszystkie doświadczenia w laboratorium, ale nigdy nie spotykali się poza szkołą. Nigdy też nie wyczuła, żeby chciał być dla niej kimś więcej niż przyjacielem.
Zaczęła układać serwetki. Jak wyglądałoby romantyczne spotkanie z Maxem? Nie był w jej typie; był zbyt spokojny, typ samotnika.
Patrzył na świat zupełnie inaczej niż większość ludzi. Mówił rzeczy, które zmuszały Liz do zastanowienia, na przykład, kiedy ci naukowcy ze Szkocji sklonowali owcę. Wszyscy wtedy zastanawiali się, kogo by sklonowali, gdyby tylko mogli - innych naukowców, sportowców czy też gwiazdy filmowe. Ale Maxa interesowało coś innego - czy można sklonować duszę, a jeśli nie, to co to oznacza. W jego towarzystwie nie można się było nudzić.
Liz starła kroplę mleka z lady. Potem przesunęła butelkę z ketchupem tak, by nie wystawała ani na milimetr poza pojemnik z musztardą. I znowu zerknęła na Maxa.
Ten chłopak mógł się podobać. Gdyby Gimnazjum i Liceum Ulysses F. Olsen chciało zrobić kalendarz z najprzystojniejszymi chłopakami w szkole, na pewno by się w nim znalazł. Wysoki blondyn z oślepiająco niebieskimi oczami...
Poczuła, że się czerwieni. To dziwne, że zaczęła w ten sposób o nim myśleć. Przedtem jakoś do niej nie docierało, że jest tak świetnym chłopakiem. Był dla niej po prostu Maxem. Nie mogła...
Donośny męski głos przerwał jej rozmyślania. Szybko podniosła głowę. Wszyscy goście kawiarni patrzyli na siedzących przy drzwiach mężczyzn. Potężniejszy z nich patrzył wściekłym wzrokiem na swojego towarzysza, zaciskając pięści.
Trzeba zawołać ojca, pomyślała Liz. Ta kłótnia może się źle skończyć.
Skierowała się do drzwi opatrzonych napisem „Wejście tylko dla pracowników".
- On ma broń! - krzyknęła Maria.
Liz obróciła się szybko. Serce waliło jej jak oszalałe. Nie. Och nie. Tylko te słowa przebiegały jej przez myśl.
Drobniejszy, muskularny mężczyzna przystawił rewolwer do głowy swojego towarzysza.
- Nie będziesz potrzebował pieniędzy, kiedy będziesz martwy - powiedział. Ton jego głosu nie zdradzał żadnych emocji. Był spokojny. Spokojny i chłodny. Klik. Odwiódł kurek.
Liz chciała uciec, zawołać pomocy, ale stała jak sparaliżowana. Nie mogła otworzyć ust. Nie była w stanie ruszyć się z miejsca.
Potężny mężczyzna wydał okrzyk wściekłości. Rzucił się w stronę przeciwnika.
Rozległ się huk wystrzału.
Liz straciła równowagę; uderzyła o ścianę i osunęła się na podłogę.
Poczuła, że coś ciepłego spływa jej po brzuchu, przesiąkając przez ubranie.
- Ile krwi! - usłyszała okrzyk Marii. Ale jej głos dochodził jakby z daleka. Z bardzo daleka...
***
Max zerwał się na równe nogi, ale Michael chwycił go za ramię i siłą posadził z powrotem na krześle.
- Puść mnie! - krzyknął Mas. - Liz może umrzeć. Co ty wyprawiasz?
- A ty co? - Michael ścisnął mocniej jego ramię. - Chcesz przywrócić ją do życia tutaj, w kawiarni? Równie dobrze mógłbyś wysłać władzom zaproszenie. Cześć, tu jestem, czemu po mnie nie przyjeżdżacie?
Michael miał rację. Uzdrowienie Liz wywołałoby zainteresowanie - zbyt duże zainteresowanie. Ale jeśli pozwoli, by dziewczyna umarła, choć mógł ją uratować...
Czy w tej sytuacji miał wybór?
- Jestem gotów zaryzykować - powiedział Michaelowi.
- Ty jesteś gotów zaryzykować. A co ze mną? Co z Isabel? Max opuścił głowę. Nie odezwał się. Zaryzykowałby własne życie, by uratować Liz. Ale jak mógł narażać życie siostry i najlepszego przyjaciela?
- Jeśli rząd będzie miał dowód na to, że pojawił się jeden z nas, to się dowiedzą, że jest nas więcej. Nie zaprzestaną poszukiwań, dopóki nas nie odnajdą, co do jednego - mówił dalej Michael.
- Nie mogę powstrzymać krwi! - zza baru dobiegł ich przeraźliwy krzyk Marii.
Max poczuł, jak serce uderza mu o żebra. Liz umierała! Zerwał się od stolika.
- Wymyślę coś. Obiecuję ci - rzucił.
Zanim przyjaciel zdołał go powstrzymać, już biegł w stronę baru. Przeskoczył przez ladę. Ze ściśniętym sercem patrzył na Liz. Z trudnością przełknął ślinę.
Maria usiłowała tamować krew ręcznikiem. Ale Liz została trafiona w brzuch i nie można było powstrzymać krwawienia.
Max słyszał dobiegający z kuchni głos jej ojca, który telefonował po pogotowie. Nie zdążą, pomyślał. Wiedział o tym.
Aura Liz miała kolor ciepłego bursztynu. Max pragnął zawsze przebywać w jej blasku. Teraz jej świetlne obrzeże nabrało tępego brązowego koloru, który ciemniał z upływem każdej sekundy.
I w miarę jak uciekało z niej życie, stawało się coraz ciemniejsze.
Każdy człowiek ma inną aurę, tak jak linie papilarne. Jedynie w momencie śmierci to świetlne obrzeże staje się czarne.
Max odsunął Marię na bok. Dziewczyna dygotała z przerażenia. Chciałby ją pocieszyć, ale nie miał ani sekundy do stracenia.
Uklęknął przy Liz i położył obie dłonie na ranie. Natychmiast jego palce zaczęły lepić się od krwi.
Kocham ją, przemknęło mu przez myśl. To była prawda. Nie przyznawał się do tego, nawet sam przed sobą. Miłość do ziemskiej istoty była nierozważna. Niebezpieczna. Ale nic nie mógł na to poradzić. Kochał Liz i nie pozwoli jej umrzeć.
- Przepuść mnie! - usłyszał za plecami krzyk ojca dziewczyny. - Muszę ją zobaczyć!
Nie poruszył się ani nie odpowiedział. Teraz musiał skupić się na Liz. Tylko to było ważne.
Zamknął oczy i zaczął głęboko, miarowo oddychać. Starał się nawiązać łączność.
Myśl teraz o niej, nakazał sobie. Myśl o czymkolwiek związanym z nią.
O jej włosach, które zawsze pachniały jaśminem. O dołeczku, który pojawiał się na jej lewym policzku, kiedy się uśmiechała.
O tym, jak lubiła opowiadać niemądre dowcipy o kosmitach. O tym, jak uważnie słuchała, kiedy z nią rozmawiał.
Już prawie nawiązał łączność. Musi tylko jeszcze trochę się przybliżyć...
- Nadjeżdża karetka - usłyszał za plecami głos Michaela. Max wziął głęboki oddech.
Przez jego umysł przebiegały obrazy tak szybko, że ledwie rozpoznał jeden, już ukazywał się następny.
Wypchany piesek z odgryzionym uchem. Zestaw „Mały chemik". Dziewczynka trzymająca pisklę w rękach. Pędzący samochód. Pięcioletnia Liz w różowej sukience w misie. Walentynka. Trampolina nad dużym basenem. Jego własna twarz.
Nawiązał łączność.
Czuł krew, wypływającą z ciała dziewczyny, jakby była jego własną krwią. Czuł jej oddech w swoich płucach. Słyszał w uszach bicie jej serca.
Najpierw kula, pomyślał Max. Skupił się na ciele Liz. Na ich ciele.
Tak. Była tu. Wyczuwał ją. Wiedział już, gdzie jest ten kawałek ołowiu. Cząsteczki ołowiu.
Zaczął roztrącać te cząsteczki. Tylko tak mógłby to kreślić. Potrącał je, a one się rozpadały. Ołowiany pocisk rozdrabniał się na mikroskopijne molekuły, które nie stanowiły już żadnego zagrożenia.
- Karetka podjeżdża pod drzwi - usłyszał głos Michaela. Max skoncentrował się na komórkach ciała Liz. Jej żołądka.
Mięśni i ścięgien. Skóry.
Teraz nie roztrącał, tylko skupiał. Ściskał myślą. Aby komórki jej ciała się zespoliły. Uzdrawiał.
Poczuł, że ktoś nim potrząsa.
- Musisz przerwać łączność - rozkazał Michael. - Ludzie z karetki pogotowia są już w drzwiach.
Max zerwał łączność. Był znowu odseparowany. Znowu samotny. Oblała go jakaś zimna fala. Zadrżał.
Oderwał dłonie od Liz i spojrzał na jej brzuch. Pod warstwą krwi skóra była nietknięta. Odetchnął z ulgą. Dziewczyna otworzyła oczy i spojrzała na niego.
- Ja... ty...
- Później ci wszystko wytłumaczę - szepnął. - Teraz musisz mi pomóc.
Chwycił stojącą na ladzie butelkę ketchupu i roztrzaskał ją na podłodze. Wysmarował ketchupem zakrwawione ubranie Liz.
- Stłukłaś butelkę, padając - powiedział do niej. - Okay, Liz? Padając, stłukłaś butelkę i to wszystko.
Kobieta i mężczyzna, oboje w białych strojach, weszli za bar.
- Proszę się odsunąć i zrobić nam miejsce - powiedziała lekarka.
Max cofnął się. Czy Liz zrozumiała, o co ją prosił? Dziewczyna usiłowała wstać.
- Nic mi nie jest - odezwała się ochrypłym głosem. - Kiedy usłyszałam strzał, upadłam. Ja... ja stłukłam tę butelkę ketchupu i cała się oblałam.
Podniosła resztki butelki, aby wszyscy mogli je zobaczyć. Potem spojrzała na Maxa, a jej ciemnobrązowe oczy wyrażały tak wiele. Chłopak wstrzymał oddech.
- Nic mi nie jest - powtórzyła.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz