poniedziałek, 17 czerwca 2013

Rozdział trzeci

***3***
Max zerwał się z fotela i pobiegł do holu. Wyjrzał przez wąskie okno przy drzwiach.
- To nie Valenti, to Liz - poinformował siostrę i przyjaciela. Isabel oparła się o ścianę i zamknęła oczy. Max poczuł ukłucie bólu - jeszcze nigdy nie widział jej w takim stanie. Ale nie miał teraz czasu, aby się nią zająć; musiał skoncentrować uwagę na Liz.
Gwałtownym ruchem otworzył drzwi, zanim ta zdążyła nacisnąć dzwonek. Drgnęła, zaskoczona, ale szybko wróciła do równowagi. Spojrzała mu w oczy
- Powiedziałeś, że później wszystko mi wytłumaczysz. Już jest „później".
Skrzyżowała ramiona na piersi, nie spuszczając z niego wzroku. Widać było, że nie ruszy się z miejsca, dopóki nie otrzyma wyjaśnienia.
Max westchnął ciężko. Wiedział, że Isabel i Michael są gotowi go zamordować, ale co mógł zrobić? Liz była jeszcze bardziej przerażona niż oni, przecież omal nie umarła.
- Wejdź - powiedział, nie zwracając uwagi na głuchy jęk siostry.
- Chodźmy do mojego pokoju. Michael i Isabel mieli właśnie... oglądać film na wideo.
Michael i Isabel nie odezwali się. Patrzyli tylko na Liz. Gdyby mogli to zrobić, ich oczy wysyłałyby teraz śmiercionośne promienie, pomyślał Max.
Zaprowadził Liz do swojego pokoju i zamknął drzwi.
- Siadaj. Może chcesz się czegoś napić?
Podniósł z podłogi kłąb brudnych ubrań i wrzucił do szafy.
- Mamy wodę sodową, sok i te pobudzające napoje, które lubi Isabel, i pewnie jeszcze coś.
- Nie, nie chcę niczego - odrzekła Liz, siadając na łóżku. Max już chciał usiąść obok niej, ale zmienił zamiar i oparł się o komodę. Wielokrotnie wyobrażał sobie Liz Ortecho w swojej sypialni, we wszelkich możliwych wariantach. Ale nie wyobrażał sobie takiej sytuacji jak teraz.
- No i... - odezwała się dziewczyna, przesuwając tam i z powrotem srebrną bransoletkę na nadgarstku.
- No i... - powtórzył Max.
Aura Liz była teraz jaśniejsza. Nie był to jednak ten ciepły bursztynowy kolor co zawsze. Ten był jadowicie żółty. A jaki będzie, kiedy wyjawię jej prawdę o sobie? - pomyślał Max. Czy Isabel mogła mieć rację i Liz zobaczy we mnie jakiegoś odrażającego mutanta?
Jeśli tak, to nie miał się co przejmować całą resztą. Tym, że może zostać złapany i będą na nim przeprowadzać eksperymenty. Nie mogło być niż gorszego niż widok oczu Liz, pełnych przerażenia i odrazy.
Max czuł, że powinien już zacząć mówić, nie wiedział jednak, jak zacząć.
Dziewczyna obracała nerwowym ruchem bransoletkę. Ona i tak jest dość zdenerwowana, a ja tu stoję i tylko się na nią gapię, pomyślał Max.
- Więc, hm, jak się czujesz? - spytał. Jak się czujesz? Kretyńskie pytanie, uznał.
- Jeszcze trochę mnie trzęsie - powiedziała Liz. - To normalne, prawda? Pewnie hula we mnie adrenalina, która nie ma już tam nic do roboty. To tak, jakbym wypiła za dużo kawy...
- Tak - potwierdził Max. - Kiedy byłem dzieckiem, omal nie wpadłem pod samochód. Serce waliło mi przez całą godzinę. Jechałem na rowerze, nie wiem, ile miałem lat, ale byłem jeszcze w wieku, kiedy panowała wśród dzieci moda na przyczepianie kart do gry do szprych...
- Max, przestańmy pleść byle co. - Liz odetchnęła głęboko, aby móc mówić dalej. - Okłamałam wszystkich, jak mnie o to prosiłeś. Ale muszę wiedzieć, co się naprawdę zdarzyło.
- Okay. Masz rację. Przestajemy pleść. Zabrania się plecenia byle czego. Zabrania się...
- Max!
- Okay, okay. Ale zanim zacznę... Nie ma szans, żebyś ty sama uwierzyła w tę historię z ketchupem? - spytał.
- Nie sądzę. - Liz roześmiała się, wyciągając bluzkę z dżinsów.
Co ona robi? Chłopcu zaschło w ustach. Z trudnością udało mu się zachować obojętny wyraz twarzy.
Liz powoli odsłaniała brzuch. Max wstrzymał oddech, a po chwili wypuścił powietrze z płuc z głośnym sykiem. Zobaczył dwa srebrzyste odciski dłoni. Swoje odciski.
- To nie są odciski butelki ketchupu - rzekła. Wyciągnęła rękę i ujęła jego dłoń.
Max nie poruszył się. Co powinien zrobić? Czego ona od niego oczekiwała?
Przez chwilę patrzyła mu w oczy, potem położyła jego dłoń na swoim brzuchu. Przymierzała ją do srebrzystego odcisku, dokładnie ustawiając każdy palec.
Czy ona czuje, że drżę? - zastanawiał się. Kiedy ją uzdrawiał, koncentrował się jedynie na rozdrobnieniu pocisku i zamknięciu rany. Ale teraz... teraz czuł pod palcami jej miękką, gładką skórę. Tak ciepłą pod jego dłonią.
Usiadł koło Liz. Ona nadal trzymała jego ręką na swoim brzuchu.
- Ty to zrobiłeś, Max - powiedziała wzruszonym głosem. -Uratowałeś mi życie. Jak?
Powoli odsunął dłoń. Dziewczyna opuściła bluzkę.
- Nie wiem, jak mam zacząć - przyznał.
- Po prostu powiedz. Cokolwiek to jest, powiedz - poprosiła. To jest Liz, mówił sobie Max. Od trzeciej klasy chodzili razem do szkoły. Gdyby miał wybrać jakąś ziemską istotę, by powiedzieć prawdę o sobie, wybrałby ją. Jej naprawdę zależało na różnych sprawach, na ludziach. Więc zrób to, pomyślał.
- Wiesz, że jestem adoptowany, prawda?
- Uhm- mruknęła, czekając, co będzie dalej.
- Moi rodzice... moi prawdziwi rodzice nie żyją.
- Och, Boże, Max. To okropne - odezwała się Liz. - Nic o tym nie wiedziałam. Pamiętasz ich?
Cała ona. Już zapomniała o sobie, o pytaniach, na które chciała uzyskać odpowiedź. Teraz myślała tylko o nim.
- W ogóle ich nie pamiętam. Bardzo tego żałuję - powiedział. - Myślę jednak... myślę, że odziedziczyłem moc uzdrawiania, moc, którą wykorzystałem, aby uleczyć ciebie, po nich.
Chciała coś powiedzieć, ale jej na to nie pozwolił. Bał się, że jeśli teraz tego z siebie nie wyrzuci, to już nigdy nie potrafi tego zrobić.
- Moi rodzice zginęli w Katastrofie w Roswell. Oni... oni nie byli ziemskimi istotami. Ja też nie jestem. Dlatego potrafię robić takie rzeczy... uzdrawiać. Dłońmi.
Zapadła długa niezręczna cisza. Liz odsunęła się lekko od Maxa. Kiedy się wreszcie odezwała, jej głos był o wiele za spokojny.
- Nie wiem, co chciałbyś usłyszeć. - Nie patrzyła na niego. -Czy mam zacząć od tego, że katastrofa UFO, jeśli w ogóle miała miejsce, wydarzyła się przeszło pięćdziesiąt lat temu, a ty jesteś dopiero w liceum? Że przyszedłeś na świat pięćdziesiąt lat po śmierci swoich rodziców?
Nie uwierzyła mu. Max nigdy nie brał pod uwagę możliwości, że mogłaby mu nie uwierzyć.
- Na pokładzie były inkubatory i... - zaczął, ale Liz nie pozwoliła mu skończyć.
- A może powinnam zacząć od tego, co podważa tę całą twoją historię. Nie było katastrofy w Roswell. Wszystkie badania naukowe potwierdziły ten fakt.
Wstała i założyła kurtkę.
- Myślałam, że mi ufasz. Sądziłam, że powiesz mi prawdę.
Mówiła chłodnym tonem, a w jej aurze pojawiły się brzydkie szkarłatne plamy. Max nigdy jeszcze nie widział jej tak wściekłej.
Westchnął, sfrustrowany. Był tak skoncentrowany na reakcji Liz, kiedy dowie się prawdy o jego pochodzeniu, że przez myśl mu nawet nie przeszło, że mogłaby mu nie uwierzyć. Kto by mu zresztą uwierzył? To tak, jakby powiedział, że jest dzieckiem potwora z Loch Ness czy coś w tym rodzaju.
Musiał znaleźć sposób, by ją przekonać. Jeśli Liz wyjdzie stąd z poczuciem, że on stroi sobie z niej żarty, nie wiadomo, jak się zachowa. Może nawet zdecydować się na rozmowę z szeryfem Valentim i powiedzieć mu o tym, co naprawdę wydarzyło się w kawiarni.
- A pułkownik William Blanchard? - rzucił Max. To była jedyna rzecz, jaka przyszła mu w tym momencie do głowy. Był dowódcą wojskowego lotniska. Odpowiedzialnym za atomowe ugrupowanie uderzeniowe, bardzo poważanym facetem. To on ogłosił, że odnaleziono latający talerz.
- Nie mam ochoty prowadzić teraz rozmów na temat największych nierozwiązanych zagadek na świecie - oświadczyła poirytowana Liz. - Obiecałeś, że wszystko mi wyjaśnisz, a jak widać, nie masz zamiaru tego zrobić.
Szykowała się do wyjścia.
- Nigdy bym cię nie okłamał! - wykrzyknął Max z rozpaczą. - Pozwól, że ci to udowodnię.
- Dobrze. Daję ci dwie minuty.
Max zerwał się z łóżka i chwycił ją za rękę. Chciała się wyrwać, lecz ją przytrzymał.
- Chciałaś mieć dowód - powiedział.
- Okay - szepnęła.
Max zaczął pocierać jej bransoletkę, skupiając się na cząsteczkach srebra. Lekko je potrącał mocą swojego umysłu. Chciał, żeby się rozsunęły, ale nie za bardzo. Jeszcze trochę, pomyślał. Jeszcze raz je roztrącił i poczuł, że bransoletka rozpływa się pod jego palcami. I Liz gwałtownie złapała oddech, kiedy bransoletka zaczęła się zsuwać z jej ręki. Metal topił się szybko, spływając srebrnym strumieniem na podłogę. U stóp Liz utworzyła się okrągła srebrna kałuża.
- Mówiłem prawdę, Liz - szepnął Max. - Przysięgam. Popatrzyła na srebrny krąg, a potem przeniosła wzrok na twarz Maxa.
- Ja... ja muszę iść. - Zaczęła powoli cofać się do drzwi, jakby on był dzikim zwierzęciem, które mogło ją zaatakować, gdyby poruszała się szybciej.
Coś ścisnęło go za gardło. Patrzy na mnie tak, jakby mnie nie znała, pomyślał.
- Zaczekaj, Liz - błagał.
- Ja... ja nie mogę - powiedziała, przyspieszając kroku. -Po prostu nie mogę.
Max był rozgorączkowany. Musiał to wszystko w jakiś sposób naprawić. Nie mógł pozwolić, żeby teraz wyszła.
Schylił się i zanurzył dłonie w srebrzystym kręgu, popychając cząsteczki do siebie. Kiedy bransoletka wróciła do pierwotnego kształtu, wyciągnął rękę do Liz.
Weź ją, myślał. Proszę cię, weź. Musisz tylko zrobić krok w moją stronę, to wszystko.
Dziewczyna otworzyła usta i zaraz je zamknęła. Rzuciła się do drzwi.
Max patrzył na bransoletkę. Podszedł wolnym krokiem do komody i włożył ją do dolnej szuflady. Delikatnie przesunął bransoletkę w tył szuflady i przykrył ją ubraniem.
Nie chciał jej widzieć. Nie chciał, by mu przypominała wzrok, jakim patrzyła na niego Liz, kiedy wreszcie zrozumiała, kim on jest.
***
Liz usiłowała włożyć kluczyk do stacyjki, ale ręka za bardzo jej się trzęsła. „No już, no już, no już", szeptała. Chciała odjechać jak najszybciej, na wypadek gdyby Max miał zamiar ją gonić.
Wreszcie włożyła kluczyk do stacyjki i zapaliła silnik. Samo-chód ruszył z lekkim szarpnięciem.
Kiedy dojechała do skrzyżowania, skręciła w lewo, zamiast w prawo. Pojedzie wprost do Marii. Jeszcze nie chciała wracać do domu. Rodzice zaczęliby się nad nią rozczulać, a nie była pewna, czyby im wtedy wszystkiego nie opowiedziała.
Matka na pewno chciałaby ją posłać do lekarza. A ojciec, który skrupulatnie przestrzegał prawa - nie przechodził nawet przez jezdnię na żółtym świetle - zmusiłby ją, żeby zadzwoniła do szeryfa Valentiego i wszystko opowiedziała. Liz nie była na to przygotowana.
Sama nie wiedziała, co chce zrobić. Kiedy myślała o Maksie, jej umysł reagował jak komputer, który ma przetworzyć zbyt duży plik.
Znowu skręciła w lewo. Jeździła do Marii tak często, że mogłaby korzystać z autopilota. Kiedy znalazła się na prostej, dodała gazu.
Znak stopu, pomyślała, dojeżdżając do skrzyżowania. Znak stopu! Ale ten sygnał nie dotarł wystarczająco szybko z mózgu do stopy i przejechała bez zatrzymania. Usłyszała, że ktoś na nią głośno trąbi.
„Przepraszam", szepnęła. „Przepraszam, przepraszam". Łzy napłynęły jej do oczu, zamazując pole widzenia. Westchnęła głęboko, podjechała do krawężnika i zatrzymała samochód. Słyszała, jak wali jej serce. Biło tak mocno, że czuła je nawet w koniuszkach palców, trzymających kurczowo kierownicę. Odetchnęła głęboko.
Okay, uspokój się, pomyślała. Maria mieszka kilka przecznic dalej. Liz sprawdziła położenie wstecznego lusterka, bocznego Potem wolno ruszyła do przodu.
Była tak skupiona jak przy egzaminie na prawo jazdy. Uważała, żeby nie przekroczyć szybkości, nie jechać ani jednego kilometra za szybko, ani za wolno. Przy następnym znaku stop całkowicie zatrzymała samochód. Wcześnie - ale nie za wcześnie - włączyła kierunkowskaz. Udało jej się doskonale zaparkować, równolegle do krawężnika przed domem przyjaciółki.
Wysiadła z samochodu i szybko ruszyła do drzwi. Zadzwoniła, odczekała sekundę i nacisnęła dzwonek ponownie.
- Gdybyś przyszła minutę wcześniej, to byś mi się przydała -powiedziała Maria, otwierając drzwi. Poprowadziła przyjaciółkę do salonu, nie przestając mówić. - Moja matka wyszła właśnie na randkę, zrobiona na gwiazdę rocka. Mówiłam, że powinna się inaczej ubrać, ale oczywiście, nie chciała mnie słuchać. Może gdybyś ty...
- Rozmawiałam z Maxem - przerwała jej Liz.
- Okropnie wyglądasz!- wykrzyknęła Maria. - Przepraszam. Nawet tego nie zauważyłam, byłam tak zaaferowana. Co się stało? Co on mówił?
Liz usiadła na sofie. Nie było dobrego sposobu na przekazanie tej wiadomości.
- Powiedział, że jest kosmitą - rzuciła. Maria zachichotała.
- Mówię poważnie.
Maria zachichotała jeszcze głośniej.
- Czy... czy on ma antenki? - spytała, zanosząc się od śmiechu.
Rzuciła się na sofę, obok Liz, śmiejąc się do rozpuku. Liz spokojnie czekała. Kiedy przyjaciółka dostawała ataków śmiechu, nic nie było w stanie jej powstrzymać.
- Pokazał ci swoją broń laserową? - Maria nie mogła się opanować. Parskała ze śmiechu, co ją pobudzało do jeszcze większej wesołości. Miała zaczerwienione policzki i łzy w oczach. Zauważyła wreszcie, że Liz nawet się nie uśmiecha. -Oops, przepraszam. - Zachichotała jeszcze raz, potem wyprostowała się i otarła oczy. - Powiedz mi, co się naprawdę wydarzyło.
Właśnie to zrobiłam - odpowiedziała Liz. Zaczęła szybko mówić, żeby nie pozwolić Marii na nowy wybuch śmiechu. -Pomyśl tylko. Sama mówiłaś, że byłam umierająca, że krew lała się ze mnie strumieniem. Max mnie uzdrowił. Zamknął ranę swoim dotykiem. Jaki człowiek mógłby tego dokonać?
Maria patrzyła na przyjaciółkę ze zdumieniem. Przynajmniej zrozumiała, że mówię poważnie, pomyślała Liz.
- Wiem, że to jest nieprawdopodobne. Sądziłam, że Max wygłupia się tylko, kiedy mi o tym powiedział. Że chce mi wcisnąć jakąś bajeczkę. Ale wtedy dotknął mojej srebrnej bransoletki i ona się roztopiła.
Oczy Marii rozszerzyły się z przerażenia.
- Czy wiesz, do jakiej temperatury trzeba doprowadzić srebro, żeby zaczęło się topić? - spytała Liz podniesionym tonem. - Dziewięćset sześćdziesiąt jeden stopni Celsjusza. A bransoletka się nie rozgrzała. Nie była nawet ciepła. To nie jest możliwe! Ale Max tego dokonał.
Liz przerwała i zaczęła pocierać nadgarstek. W miejscu, gdzie nosiła bransoletkę, nie było czerwonego śladu, żadnego śladu.
- Myślę... że powinnyśmy się napić mojej specjalnej anty-stresowej herbaty - powiedziała Maria. Wstała z sofy i bez słowa skierowała się do kuchni.
- Dobrze się czujesz? - spytała Liz, idąc w jej ślady.
- Aha. Tak. Absolutnie. - Maria wzięła czajnik i podstawiła go pod kran. Odkręciła kurek, a kiedy czajnik był już napełniony, woda leciała dalej, rozpryskując się po bokach. Maria patrzyła na to niewidzącym wzrokiem.
Liz wyjęła jej czajnik z rąk.
- Usiądźmy. Obie jesteśmy zbyt rozhisteryzowane, żeby obsługiwać najprostsze urządzenia.
- Masz rację.
Maria usiadła na kuchennym krześle, a przyjaciółka zajęła miejsce obok niej.
- Co teraz zrobimy?
- Nie wiem - odrzekła Liz. - Nie wiem, od czego zacząć. Przecież wiadomości o kulturze i wierzeniach kosmitów z planety Maxa nie są dostępne w sieci. Nie wiem, czy oni... czy jego... gatunek chce po prostu z nami mieszkać, czy też chcą nas zlikwidować i przejąć Ziemię.
Brakowało jej niezbitych dowodów, takich jak przy wykonywaniu doświadczeń z biologii. Za to właśnie kochała nauki ścisłe - za niepodważalne fakty. To podnosiło człowieka na duchu - kiedy miał dowód, że we wszechświecie panuje pewien ład, że wszystko stosuje się do jakichś reguł.
Po tym, co się dzisiaj wydarzyło, Liz nie wiedziała już, jakie to są reguły, i to ją wprawiało w przerażenie.
- Pamiętasz, jak się skończyło ET Spielberga? - spytała nagle Maria. - Jak mieli się pojawić ci rządowi agenci i zabrać go ze sobą?
Liz skinęła głową, nadal myśląc o świecie, w którym tablica pierwiastków nie miała już zastosowania.
- Myślisz, że oni naprawdę mogliby przyjść po Maxa, gdybyśmy wszystko opowiedziały? - pytała dalej Maria.
- Nie wiem - przyznała Liz. - Wątpię, żeby jedyną reakcją było „Och, kosmita, to interesujące". Na pewno są ludzie, którzy chcieliby robić na nim doświadczenia. Mogliby go zamknąć na resztę życia, a nawet... - Nie mogła wypowiedzieć tego słowa.
- A nawet go zabić - dokończyła za nią przyjaciółka.
Przez umysł Liz przebiegł obraz: Max leży na ziemi, nieruchomy i zimny. Ogarnęła ją fala wzruszenia. Nie mogła do lego dopuścić. Nie mogła dopuścić do śmierci Maxa,
- Nie wolno nam nigdy zdradzić prawdy - powiedziała.
- Nigdy - powtórzyła Maria. - Zaczekaj. A Alex? Czy nawet jemu nie możemy powiedzieć?
- Mario, nie! Nie możemy zdradzić tego nikomu.
Liz też żałowała, że nie mogą zwierzyć się Alexowi. Miała do niego pełne zaufanie. Obie z Marią zawsze wszystko mu mówiły, lecz ta tajemnica była śmiercionośnym wirusem, który, jeśli go się nie powstrzyma, mógłby doprowadzić do czyjejś śmierci. Max mógłby umrzeć.
Maria zrzuciła okruchy z kuchennego stołu.
- Więc jak myślisz, jak Max naprawdę wygląda?
- Co przez to rozumiesz?
- Chcę powiedzieć, że nie możemy być pewne, czy istoty na planecie, z której on przybył, wyglądają tak jak ludzie. Nie sądzisz, że wygląd Maxa może być jakimś rodzajem kamuflażu?
Liz nie wiedziała, co powiedzieć. Nie była przyzwyczajona do tego, by myśleć o Maksie jak o jakiejś dziwnej istocie.
Maria wstała, podeszła do zlewu, a potem postawiła czajnik na kuchence.
- Ciekawa jestem, czy on może jeść takie same potrawy jak my. Widziałam taki film, na którym kosmici mogli jeść tylko mięso, które było w stanie rozkładu. Bakterie i robaki załatwiały za nich część trawienia.
Liz patrzyła, jak przyjaciółka nalewa herbatę do małych czarek. Nie mogła uwierzyć własnym uszom ani zrozumieć, że Maria mówi w ten sposób o Maksie. Obie znały go od tak dawna, a ona mówiła o nim tak, jakby był czymś na kanale Discovery.
- Może on wypluwa jakiś kwas na jedzenie, a potem wciąga je do ust. Jak myślisz? Ty jesteś specjalistką od nauk ścisłych.
- O Boże, Mario - szepnęła Liz. Przyjaciółka nie usłyszała jej. Paplała dalej.
- Myślisz, że on patrzy na ludzi jak na jakąś podrzędną formę życia? Jakbyśmy byli dla niego tylko kawałkami mięsa?
Max zawsze brał Marię do swojej drużyny, kiedy w szóstej klasie grali w baseball. Brał ją, chociaż była najgorszym zawodnikiem. W pierwszej klasie gimnazjum skutecznie bronił jej przed atakami ze strony Pauli Perry. Nie zawiadomił towarzystwa ubezpieczeniowego, kiedy Maria uderzyła w zeszłym roku w jego samochód na szkolnym parkingu.
Jakby zapomniała już o tych wszystkich dobrych rzeczach, które zrobił dla niej i dla innych ludzi w szkole, pomyślała Liz. Teraz był już tylko kosmitą.
Nic dziwnego, że wyjawienie prawdy o sobie przyszło mu z taką trudnością. Pewnie myślał, że Liz potraktuje go jak jakiś wybryk natury.
I tak zrobiłam, zrozumiała nagle. Dosłownie uciekłam z jego pokoju.
Zadrżała na wspomnienie oczu Maxa, na wspomnienie bólu i upokorzenia, jakie malowało się w jego pięknych niebieskich oczach, kiedy ona zaczęła się wycofywać.
Nie podziękowałam mu nawet za to, że ocalił mi życie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz