***3***
Max zerwał się z fotela i pobiegł do holu. Wyjrzał przez wąskie okno
przy drzwiach.
- To nie Valenti, to Liz - poinformował siostrę i przyjaciela. Isabel
oparła się o ścianę i zamknęła oczy. Max poczuł ukłucie bólu - jeszcze nigdy
nie widział jej w takim stanie. Ale nie miał teraz czasu, aby się nią zająć;
musiał skoncentrować uwagę na Liz.
Gwałtownym ruchem otworzył drzwi, zanim ta zdążyła nacisnąć dzwonek.
Drgnęła, zaskoczona, ale szybko wróciła do równowagi. Spojrzała mu w oczy
- Powiedziałeś, że później wszystko mi wytłumaczysz. Już jest
„później".
Skrzyżowała ramiona na piersi, nie spuszczając z niego wzroku. Widać
było, że nie ruszy się z miejsca, dopóki nie otrzyma wyjaśnienia.
Max westchnął ciężko. Wiedział, że Isabel i Michael są gotowi go
zamordować, ale co mógł zrobić? Liz była jeszcze bardziej przerażona niż oni,
przecież omal nie umarła.
- Wejdź - powiedział, nie zwracając uwagi na głuchy jęk siostry.
- Chodźmy do mojego pokoju. Michael i Isabel mieli właśnie... oglądać
film na wideo.
Michael i Isabel nie odezwali się. Patrzyli tylko na Liz. Gdyby mogli to
zrobić, ich oczy wysyłałyby teraz śmiercionośne promienie, pomyślał Max.
Zaprowadził Liz do swojego pokoju i zamknął drzwi.
- Siadaj. Może chcesz się czegoś napić?
Podniósł z podłogi kłąb brudnych ubrań i wrzucił do szafy.
- Mamy wodę sodową, sok i te pobudzające napoje, które lubi Isabel, i
pewnie jeszcze coś.
- Nie, nie chcę niczego - odrzekła Liz, siadając na łóżku. Max już
chciał usiąść obok niej, ale zmienił zamiar i oparł się o komodę. Wielokrotnie
wyobrażał sobie Liz Ortecho w swojej sypialni, we wszelkich możliwych
wariantach. Ale nie wyobrażał sobie takiej sytuacji jak teraz.
- No i... - odezwała się dziewczyna, przesuwając tam i z powrotem
srebrną bransoletkę na nadgarstku.
- No i... - powtórzył Max.
Aura Liz była teraz jaśniejsza. Nie był to jednak ten ciepły bursztynowy
kolor co zawsze. Ten był jadowicie żółty. A jaki będzie, kiedy wyjawię jej
prawdę o sobie? - pomyślał Max. Czy Isabel mogła mieć rację i Liz zobaczy we
mnie jakiegoś odrażającego mutanta?
Jeśli tak, to nie miał się co przejmować całą resztą. Tym, że może
zostać złapany i będą na nim przeprowadzać eksperymenty. Nie mogło być niż
gorszego niż widok oczu Liz, pełnych przerażenia i odrazy.
Max czuł, że powinien już zacząć mówić, nie wiedział jednak, jak zacząć.
Dziewczyna obracała nerwowym ruchem bransoletkę. Ona i tak jest dość
zdenerwowana, a ja tu stoję i tylko się na nią gapię, pomyślał Max.
- Więc, hm, jak się czujesz? - spytał. Jak się czujesz? Kretyńskie
pytanie, uznał.
- Jeszcze trochę mnie trzęsie - powiedziała Liz. - To normalne, prawda?
Pewnie hula we mnie adrenalina, która nie ma już tam nic do roboty. To tak,
jakbym wypiła za dużo kawy...
- Tak - potwierdził Max. - Kiedy byłem dzieckiem, omal nie wpadłem pod
samochód. Serce waliło mi przez całą godzinę. Jechałem na rowerze, nie wiem,
ile miałem lat, ale byłem jeszcze w wieku, kiedy panowała wśród dzieci moda na
przyczepianie kart do gry do szprych...
- Max, przestańmy pleść byle co. - Liz odetchnęła głęboko, aby móc mówić
dalej. - Okłamałam wszystkich, jak mnie o to prosiłeś. Ale muszę wiedzieć, co
się naprawdę zdarzyło.
- Okay. Masz rację. Przestajemy pleść. Zabrania się plecenia byle czego.
Zabrania się...
- Max!
- Okay, okay. Ale zanim zacznę... Nie ma szans, żebyś ty sama uwierzyła
w tę historię z ketchupem? - spytał.
- Nie sądzę. - Liz roześmiała się, wyciągając bluzkę z dżinsów.
Co ona robi? Chłopcu zaschło w ustach. Z trudnością udało mu się
zachować obojętny wyraz twarzy.
Liz powoli odsłaniała brzuch. Max wstrzymał oddech, a po chwili wypuścił
powietrze z płuc z głośnym sykiem. Zobaczył dwa srebrzyste odciski dłoni. Swoje
odciski.
- To nie są odciski butelki ketchupu - rzekła. Wyciągnęła rękę i ujęła
jego dłoń.
Max nie poruszył się. Co powinien zrobić? Czego ona od niego oczekiwała?
Przez chwilę patrzyła mu w oczy, potem położyła jego dłoń na swoim
brzuchu. Przymierzała ją do srebrzystego odcisku, dokładnie ustawiając każdy
palec.
Czy ona czuje, że drżę? - zastanawiał się. Kiedy ją uzdrawiał,
koncentrował się jedynie na rozdrobnieniu pocisku i zamknięciu rany. Ale
teraz... teraz czuł pod palcami jej miękką, gładką skórę. Tak ciepłą pod jego
dłonią.
Usiadł koło Liz. Ona nadal trzymała jego ręką na swoim brzuchu.
- Ty to zrobiłeś, Max - powiedziała wzruszonym głosem. -Uratowałeś mi
życie. Jak?
Powoli odsunął dłoń. Dziewczyna opuściła bluzkę.
- Nie wiem, jak mam zacząć - przyznał.
- Po prostu powiedz. Cokolwiek to jest, powiedz - poprosiła. To jest
Liz, mówił sobie Max. Od trzeciej klasy chodzili razem do szkoły. Gdyby miał
wybrać jakąś ziemską istotę, by powiedzieć prawdę o sobie, wybrałby ją. Jej
naprawdę zależało na różnych sprawach, na ludziach. Więc zrób to, pomyślał.
- Wiesz, że jestem adoptowany, prawda?
- Uhm- mruknęła, czekając, co będzie dalej.
- Moi rodzice... moi prawdziwi rodzice nie żyją.
- Och, Boże, Max. To okropne - odezwała się Liz. - Nic o tym nie
wiedziałam. Pamiętasz ich?
Cała ona. Już zapomniała o sobie, o pytaniach, na które chciała uzyskać
odpowiedź. Teraz myślała tylko o nim.
- W ogóle ich nie pamiętam. Bardzo tego żałuję - powiedział. - Myślę
jednak... myślę, że odziedziczyłem moc uzdrawiania, moc, którą wykorzystałem,
aby uleczyć ciebie, po nich.
Chciała coś powiedzieć, ale jej na to nie pozwolił. Bał się, że jeśli
teraz tego z siebie nie wyrzuci, to już nigdy nie potrafi tego zrobić.
- Moi rodzice zginęli w Katastrofie w Roswell. Oni... oni nie byli
ziemskimi istotami. Ja też nie jestem. Dlatego potrafię robić takie rzeczy...
uzdrawiać. Dłońmi.
Zapadła długa niezręczna cisza. Liz odsunęła się lekko od Maxa. Kiedy
się wreszcie odezwała, jej głos był o wiele za spokojny.
- Nie wiem, co chciałbyś usłyszeć. - Nie patrzyła na niego. -Czy mam
zacząć od tego, że katastrofa UFO, jeśli w ogóle miała miejsce, wydarzyła się
przeszło pięćdziesiąt lat temu, a ty jesteś dopiero w liceum? Że przyszedłeś na
świat pięćdziesiąt lat po śmierci swoich rodziców?
Nie uwierzyła mu. Max nigdy nie brał pod uwagę możliwości, że mogłaby mu
nie uwierzyć.
- Na pokładzie były inkubatory i... - zaczął, ale Liz nie pozwoliła mu
skończyć.
- A może powinnam zacząć od tego, co podważa tę całą twoją historię. Nie
było katastrofy w Roswell. Wszystkie badania naukowe potwierdziły ten fakt.
Wstała i założyła kurtkę.
- Myślałam, że mi ufasz. Sądziłam, że powiesz mi prawdę.
Mówiła chłodnym tonem, a w jej aurze pojawiły się brzydkie szkarłatne
plamy. Max nigdy jeszcze nie widział jej tak wściekłej.
Westchnął, sfrustrowany. Był tak skoncentrowany na reakcji Liz, kiedy
dowie się prawdy o jego pochodzeniu, że przez myśl mu nawet nie przeszło, że
mogłaby mu nie uwierzyć. Kto by mu zresztą uwierzył? To tak, jakby powiedział,
że jest dzieckiem potwora z Loch Ness czy coś w tym rodzaju.
Musiał znaleźć sposób, by ją przekonać. Jeśli Liz wyjdzie stąd z
poczuciem, że on stroi sobie z niej żarty, nie wiadomo, jak się zachowa. Może
nawet zdecydować się na rozmowę z szeryfem Valentim i powiedzieć mu o tym, co
naprawdę wydarzyło się w kawiarni.
- A pułkownik William Blanchard? - rzucił Max. To była jedyna rzecz,
jaka przyszła mu w tym momencie do głowy. Był dowódcą wojskowego lotniska.
Odpowiedzialnym za atomowe ugrupowanie uderzeniowe, bardzo poważanym facetem.
To on ogłosił, że odnaleziono latający talerz.
- Nie mam ochoty prowadzić teraz rozmów na temat największych nierozwiązanych
zagadek na świecie - oświadczyła poirytowana Liz. - Obiecałeś, że wszystko mi
wyjaśnisz, a jak widać, nie masz zamiaru tego zrobić.
Szykowała się do wyjścia.
- Nigdy bym cię nie okłamał! - wykrzyknął Max z rozpaczą. - Pozwól, że
ci to udowodnię.
- Dobrze. Daję ci dwie minuty.
Max zerwał się z łóżka i chwycił ją za rękę. Chciała się wyrwać, lecz ją
przytrzymał.
- Chciałaś mieć dowód - powiedział.
- Okay - szepnęła.
Max zaczął pocierać jej bransoletkę, skupiając się na cząsteczkach
srebra. Lekko je potrącał mocą swojego umysłu. Chciał, żeby się rozsunęły, ale
nie za bardzo. Jeszcze trochę, pomyślał. Jeszcze raz je roztrącił i poczuł, że
bransoletka rozpływa się pod jego palcami. I Liz gwałtownie złapała oddech,
kiedy bransoletka zaczęła się zsuwać z jej ręki. Metal topił się szybko,
spływając srebrnym strumieniem na podłogę. U stóp Liz utworzyła się okrągła
srebrna kałuża.
- Mówiłem prawdę, Liz - szepnął Max. - Przysięgam. Popatrzyła na srebrny
krąg, a potem przeniosła wzrok na twarz Maxa.
- Ja... ja muszę iść. - Zaczęła powoli cofać się do drzwi, jakby on był
dzikim zwierzęciem, które mogło ją zaatakować, gdyby poruszała się szybciej.
Coś ścisnęło go za gardło. Patrzy na mnie tak, jakby mnie nie znała,
pomyślał.
- Zaczekaj, Liz - błagał.
- Ja... ja nie mogę - powiedziała, przyspieszając kroku. -Po prostu nie
mogę.
Max był rozgorączkowany. Musiał to wszystko w jakiś sposób naprawić. Nie
mógł pozwolić, żeby teraz wyszła.
Schylił się i zanurzył dłonie w srebrzystym kręgu, popychając cząsteczki
do siebie. Kiedy bransoletka wróciła do pierwotnego kształtu, wyciągnął rękę do
Liz.
Weź ją, myślał. Proszę cię, weź. Musisz tylko zrobić krok w moją stronę,
to wszystko.
Dziewczyna otworzyła usta i zaraz je zamknęła. Rzuciła się do drzwi.
Max patrzył na bransoletkę. Podszedł wolnym krokiem do komody i włożył
ją do dolnej szuflady. Delikatnie przesunął bransoletkę w tył szuflady i
przykrył ją ubraniem.
Nie chciał jej widzieć. Nie chciał, by mu przypominała wzrok, jakim
patrzyła na niego Liz, kiedy wreszcie zrozumiała, kim on jest.
***
Liz usiłowała włożyć kluczyk do stacyjki, ale ręka za bardzo jej się
trzęsła. „No już, no już, no już", szeptała. Chciała odjechać jak
najszybciej, na wypadek gdyby Max miał zamiar ją gonić.
Wreszcie włożyła kluczyk do stacyjki i zapaliła silnik. Samo-chód ruszył
z lekkim szarpnięciem.
Kiedy dojechała do skrzyżowania, skręciła w lewo, zamiast w prawo.
Pojedzie wprost do Marii. Jeszcze nie chciała wracać do domu. Rodzice zaczęliby
się nad nią rozczulać, a nie była pewna, czyby im wtedy wszystkiego nie opowiedziała.
Matka na pewno chciałaby ją posłać do lekarza. A ojciec, który
skrupulatnie przestrzegał prawa - nie przechodził nawet przez jezdnię na żółtym
świetle - zmusiłby ją, żeby zadzwoniła do szeryfa Valentiego i wszystko
opowiedziała. Liz nie była na to przygotowana.
Sama nie wiedziała, co chce zrobić. Kiedy myślała o Maksie, jej umysł
reagował jak komputer, który ma przetworzyć zbyt duży plik.
Znowu skręciła w lewo. Jeździła do Marii tak często, że mogłaby korzystać
z autopilota. Kiedy znalazła się na prostej, dodała gazu.
Znak stopu, pomyślała, dojeżdżając do skrzyżowania. Znak stopu! Ale ten
sygnał nie dotarł wystarczająco szybko z mózgu do stopy i przejechała bez
zatrzymania. Usłyszała, że ktoś na nią głośno trąbi.
„Przepraszam", szepnęła. „Przepraszam, przepraszam". Łzy
napłynęły jej do oczu, zamazując pole widzenia. Westchnęła głęboko, podjechała
do krawężnika i zatrzymała samochód. Słyszała, jak wali jej serce. Biło tak
mocno, że czuła je nawet w koniuszkach palców, trzymających kurczowo
kierownicę. Odetchnęła głęboko.
Okay, uspokój się, pomyślała. Maria mieszka kilka przecznic dalej. Liz
sprawdziła położenie wstecznego lusterka, bocznego Potem wolno ruszyła do
przodu.
Była tak skupiona jak przy egzaminie na prawo jazdy. Uważała, żeby nie
przekroczyć szybkości, nie jechać ani jednego kilometra za szybko, ani za
wolno. Przy następnym znaku stop całkowicie zatrzymała samochód. Wcześnie - ale
nie za wcześnie - włączyła kierunkowskaz. Udało jej się doskonale zaparkować,
równolegle do krawężnika przed domem przyjaciółki.
Wysiadła z samochodu i szybko ruszyła do drzwi. Zadzwoniła, odczekała
sekundę i nacisnęła dzwonek ponownie.
- Gdybyś przyszła minutę wcześniej, to byś mi się przydała -powiedziała
Maria, otwierając drzwi. Poprowadziła przyjaciółkę do salonu, nie przestając
mówić. - Moja matka wyszła właśnie na randkę, zrobiona na gwiazdę rocka.
Mówiłam, że powinna się inaczej ubrać, ale oczywiście, nie chciała mnie
słuchać. Może gdybyś ty...
- Rozmawiałam z Maxem - przerwała jej Liz.
- Okropnie wyglądasz!- wykrzyknęła Maria. - Przepraszam. Nawet tego nie
zauważyłam, byłam tak zaaferowana. Co się stało? Co on mówił?
Liz usiadła na sofie. Nie było dobrego sposobu na przekazanie tej
wiadomości.
- Powiedział, że jest kosmitą - rzuciła. Maria zachichotała.
- Mówię poważnie.
Maria zachichotała jeszcze głośniej.
- Czy... czy on ma antenki? - spytała, zanosząc się od śmiechu.
Rzuciła się na sofę, obok Liz, śmiejąc się do rozpuku. Liz spokojnie
czekała. Kiedy przyjaciółka dostawała ataków śmiechu, nic nie było w stanie jej
powstrzymać.
- Pokazał ci swoją broń laserową? - Maria nie mogła się opanować.
Parskała ze śmiechu, co ją pobudzało do jeszcze większej wesołości. Miała
zaczerwienione policzki i łzy w oczach. Zauważyła wreszcie, że Liz nawet się
nie uśmiecha. -Oops, przepraszam. - Zachichotała jeszcze raz, potem wyprostowała
się i otarła oczy. - Powiedz mi, co się naprawdę wydarzyło.
Właśnie to zrobiłam - odpowiedziała Liz. Zaczęła szybko mówić, żeby nie
pozwolić Marii na nowy wybuch śmiechu. -Pomyśl tylko. Sama mówiłaś, że byłam
umierająca, że krew lała się ze mnie strumieniem. Max mnie uzdrowił. Zamknął
ranę swoim dotykiem. Jaki człowiek mógłby tego dokonać?
Maria patrzyła na przyjaciółkę ze zdumieniem. Przynajmniej zrozumiała,
że mówię poważnie, pomyślała Liz.
- Wiem, że to jest nieprawdopodobne. Sądziłam, że Max wygłupia się
tylko, kiedy mi o tym powiedział. Że chce mi wcisnąć jakąś bajeczkę. Ale wtedy
dotknął mojej srebrnej bransoletki i ona się roztopiła.
Oczy Marii rozszerzyły się z przerażenia.
- Czy wiesz, do jakiej temperatury trzeba doprowadzić srebro, żeby
zaczęło się topić? - spytała Liz podniesionym tonem. - Dziewięćset
sześćdziesiąt jeden stopni Celsjusza. A bransoletka się nie rozgrzała. Nie była
nawet ciepła. To nie jest możliwe! Ale Max tego dokonał.
Liz przerwała i zaczęła pocierać nadgarstek. W miejscu, gdzie nosiła
bransoletkę, nie było czerwonego śladu, żadnego śladu.
- Myślę... że powinnyśmy się napić mojej specjalnej anty-stresowej herbaty
- powiedziała Maria. Wstała z sofy i bez słowa skierowała się do kuchni.
- Dobrze się czujesz? - spytała Liz, idąc w jej ślady.
- Aha. Tak. Absolutnie. - Maria wzięła czajnik i podstawiła go pod kran.
Odkręciła kurek, a kiedy czajnik był już napełniony, woda leciała dalej,
rozpryskując się po bokach. Maria patrzyła na to niewidzącym wzrokiem.
Liz wyjęła jej czajnik z rąk.
- Usiądźmy. Obie jesteśmy zbyt rozhisteryzowane, żeby obsługiwać
najprostsze urządzenia.
- Masz rację.
Maria usiadła na kuchennym krześle, a przyjaciółka zajęła miejsce obok
niej.
- Co teraz zrobimy?
- Nie wiem - odrzekła Liz. - Nie wiem, od czego zacząć. Przecież
wiadomości o kulturze i wierzeniach kosmitów z planety Maxa nie są dostępne w sieci.
Nie wiem, czy oni... czy jego... gatunek chce po prostu z nami mieszkać, czy
też chcą nas zlikwidować i przejąć Ziemię.
Brakowało jej niezbitych dowodów, takich jak przy wykonywaniu
doświadczeń z biologii. Za to właśnie kochała nauki ścisłe - za niepodważalne
fakty. To podnosiło człowieka na duchu - kiedy miał dowód, że we wszechświecie
panuje pewien ład, że wszystko stosuje się do jakichś reguł.
Po tym, co się dzisiaj wydarzyło, Liz nie wiedziała już, jakie to są
reguły, i to ją wprawiało w przerażenie.
- Pamiętasz, jak się skończyło ET Spielberga? - spytała nagle
Maria. - Jak mieli się pojawić ci rządowi agenci i zabrać go ze sobą?
Liz skinęła głową, nadal myśląc o świecie, w którym tablica pierwiastków
nie miała już zastosowania.
- Myślisz, że oni naprawdę mogliby przyjść po Maxa, gdybyśmy wszystko
opowiedziały? - pytała dalej Maria.
- Nie wiem - przyznała Liz. - Wątpię, żeby jedyną reakcją było „Och,
kosmita, to interesujące". Na pewno są ludzie, którzy chcieliby robić na
nim doświadczenia. Mogliby go zamknąć na resztę życia, a nawet... - Nie mogła
wypowiedzieć tego słowa.
- A nawet go zabić - dokończyła za nią przyjaciółka.
Przez umysł Liz przebiegł obraz: Max leży na ziemi, nieruchomy i zimny.
Ogarnęła ją fala wzruszenia. Nie mogła do lego dopuścić. Nie mogła dopuścić do
śmierci Maxa,
- Nie wolno nam nigdy zdradzić prawdy - powiedziała.
- Nigdy - powtórzyła Maria. - Zaczekaj. A Alex? Czy nawet jemu nie
możemy powiedzieć?
- Mario, nie! Nie możemy zdradzić tego nikomu.
Liz też żałowała, że nie mogą zwierzyć się Alexowi. Miała do niego pełne
zaufanie. Obie z Marią zawsze wszystko mu mówiły, lecz ta tajemnica była
śmiercionośnym wirusem, który, jeśli go się nie powstrzyma, mógłby doprowadzić
do czyjejś śmierci. Max mógłby umrzeć.
Maria zrzuciła okruchy z kuchennego stołu.
- Więc jak myślisz, jak Max naprawdę wygląda?
- Co przez to rozumiesz?
- Chcę powiedzieć, że nie możemy być pewne, czy istoty na planecie, z
której on przybył, wyglądają tak jak ludzie. Nie sądzisz, że wygląd Maxa może
być jakimś rodzajem kamuflażu?
Liz nie wiedziała, co powiedzieć. Nie była przyzwyczajona do tego, by
myśleć o Maksie jak o jakiejś dziwnej istocie.
Maria wstała, podeszła do zlewu, a potem postawiła czajnik na kuchence.
- Ciekawa jestem, czy on może jeść takie same potrawy jak my. Widziałam
taki film, na którym kosmici mogli jeść tylko mięso, które było w stanie
rozkładu. Bakterie i robaki załatwiały za nich część trawienia.
Liz patrzyła, jak przyjaciółka nalewa herbatę do małych czarek. Nie
mogła uwierzyć własnym uszom ani zrozumieć, że Maria mówi w ten sposób o
Maksie. Obie znały go od tak dawna, a ona mówiła o nim tak, jakby był czymś na
kanale Discovery.
- Może on wypluwa jakiś kwas na jedzenie, a potem wciąga je do ust. Jak
myślisz? Ty jesteś specjalistką od nauk ścisłych.
- O Boże, Mario - szepnęła Liz. Przyjaciółka nie usłyszała jej. Paplała
dalej.
- Myślisz, że on patrzy na ludzi jak na jakąś podrzędną formę życia?
Jakbyśmy byli dla niego tylko kawałkami mięsa?
Max zawsze brał Marię do swojej drużyny, kiedy w szóstej klasie grali w
baseball. Brał ją, chociaż była najgorszym zawodnikiem. W pierwszej klasie
gimnazjum skutecznie bronił jej przed atakami ze strony Pauli Perry. Nie
zawiadomił towarzystwa ubezpieczeniowego, kiedy Maria uderzyła w zeszłym roku w
jego samochód na szkolnym parkingu.
Jakby zapomniała już o tych wszystkich dobrych rzeczach, które zrobił
dla niej i dla innych ludzi w szkole, pomyślała Liz. Teraz był już tylko
kosmitą.
Nic dziwnego, że wyjawienie prawdy o sobie przyszło mu z taką
trudnością. Pewnie myślał, że Liz potraktuje go jak jakiś wybryk natury.
I tak zrobiłam, zrozumiała nagle. Dosłownie uciekłam z jego pokoju.
Zadrżała na wspomnienie oczu Maxa, na wspomnienie bólu i upokorzenia,
jakie malowało się w jego pięknych niebieskich oczach, kiedy ona zaczęła się
wycofywać.
Nie
podziękowałam mu nawet za to, że ocalił mi życie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz