***2***
Liz nie mogła oderwać wzroku od Maxa. Uśmiechnął się. Był to
łagodny uśmiech, przeznaczony tylko dla niej. Co ty ze mną zrobiłeś? -
pomyślała. W jaki sposób...
W głowie jej szumiało, mózg pracował na zwolnionych obrotach.
Trudno jej było zebrać myśli.
Lekarka uklękła przy dziewczynie, zasłaniając jej Maxa. Nie! -
pomyślała Liz, usiłując wstać. Musiała mieć go teraz w zasięgu wzroku. Czuła
się wtedy... bardziej bezpieczna.
Kiedy upadła i leżała na podłodze, miała wrażenie, że odpływa w
jakąś nieznaną dal, że coś ją zmusza do oderwania się od kawiarni, od ojca i
Marii - od wszystkich i wszystkiego, co znała. Tylko dzięki Maxowi mogła tu
powrócić.
- Proszę się jeszcze nie ruszać. - Lekarka chwyciła ją za
ramiona.
Liz starała się skupić na tym, co ma powiedzieć. Przesunęła
ręką po sukience i podniosła dłoń, tak by lekarka mogła ją
zobaczyć.
- To ketchup, jak już mówiłam. Wiem, że to wygląda jak krew, jak
mnóstwo krwi...
A pod ketchupem jest krew, pomyślała. Wykrwawiałam się na
śmierć. Umierałam. Liz zadrżała. Skrzyżowała ramiona, ale to jej nie pomogło.
Nadal odczuwała chłód.
- Wiem, że to ketchup. Czuję jego zapach. Zaczynam nabierać
apetytu na frytki - zażartowała lekarka. Wyjęła maleńką latarkę i zaświeciła
dziewczynie w oczy. Potem zbadała jej puls.
- Czy nic jej nie jest? - spytał pan Ortecho, gwałtownie
mrugając oczami. Zawsze tak robił, kiedy był na skraju załamania.
Liz ogarnęła fala współczucia; chciałaby uchronić ojca przed
jakimkolwiek nieszczęściem. Popadł w depresję, kiedy Rosa przedawkowała. Po
pogrzebie całymi dniami leżał na kanapie, przykryty wełnianym kocem, chociaż
był środek lata. Ilekroć Liz wchodziła do pokoju, widziała go zawsze w tej
samej pozycji.
Musi być przerażony, pomyślała. Jestem jedynym dzieckiem, jakie
mu pozostało. Szkoda, że to wszystko nie wydarzyło się wtedy, kiedy ojciec ma
wolny dzień.
- Dobrze się czuję, tatuniu - powiedziała. Głos drżał jej lekko,
ale uznała, że miał wystarczająco normalne brzmienie. Niezwykłe było jedynie
to, że powiedziała do ojca „tatuniu", czego nie robiła od dzieciństwa.
- Nie ciebie pytałem - zirytował się pan Ortecho. - Czy jesteś
lekarzem? Nie. Więc nie wiesz, czy dobrze się czujesz.
- Ja jestem lekarzem i potwierdzam, że ona czuje się dobrze -
odezwała się lekarka. - Spodziewałam się, że będzie w szoku. Ja byłabym w
szoku, gdyby ktoś do mnie strzelił. Ale ona jest w zupełnym porządku - dodała,
rzucając spojrzenie na towarzyszącego jej sanitariusza. - Myślę, że możemy już
odjechać.
- Dziękuję - powiedziała Liz, podnosząc się na nogi. Ojciec
chwycił ją w objęcia i tak mocno ściskał, że poczuła ból żeber.
- Nie mówmy o tym mamie, okay? - szepnęła.
- Chyba żartujesz? Nie ma szans, żeby twoja matka tego nie
wyczuła. Jak tylko jedno z nas wejdzie do domu, od razu będzie wiedziała, że
coś się stało.
Dziewczyna rozejrzała się po kawiarni, szukając Maxa. Musiała z
nim porozmawiać, żeby dowiedzieć się, co z nią zrobił. Ale już go nie było. Ani
jego, ani Michaela.
Max z takim przejęciem prosił ją, aby skłamała, jakby to było
niesłychanie ważne. Gdyby ktoś uważnie przyjrzał się podłodze, od razu
wiedziałby, że ta historia z ketchupem to bujda. Plamy krwi na płytkach
terakoty były błyszczące i jasnoczerwone - ketchup nie ma ani tej barwy, ani
konsystencji.
- Sprzątnę to. Ktoś się może poślizgnąć. - Wyciągnęła żółty
kubełek i wylała z niego brudną wodę na podłogę.
- Ja to zrobię - zorientował się ojciec, wyjmując jej mopa z
rąk.
- Chodź. Pójdziemy do toalety i trochę się ogarniesz -odezwała
się Maria, obejmując przyjaciółkę.
- Dobry pomysł.
Liz czuła, że brakuje jej już sił do udawania spokoju i rozmów o
ketchupie.
Spojrzała na Marię; ta była bardzo blada. Zniknęły jej
różowobrzoskwiniowe rumieńce, na policzki wystąpiły czerwone plamy.
Zanim Liz zdążyła zrobić krok do przodu, drzwi kawiarni
otworzyły się gwałtownie i ukazał się w nich szeryf Valenti. Jego kroki
odbijały się głośnym echem w opustoszałym lokalu.
Wszyscy uczniowie liceum znali ojca Kyle'a. Co tydzień
przeprowadzał rewizję w szkolnych szatniach. Zatrzymywał każdego kierowcę,
który nie miał osiemnastu lat i przekraczał szybkość choćby o parę kilometrów.
Pojawiał się prawie na każdej imprezie, żeby sprawdzić, czy nieletni nie piją
alkoholu.
- Dostałem raport, że pod tym adresem była strzelanina -zwrócił
się do właściciela lokalu. - Czy może mi pan powiedzieć, co się tu wydarzyło?
Będzie zadawał tysiące pytań, pomyślała Liz. A jeśli nie uwierzy
w opowieść o ketchupie? Serce zaczęło jej bić szybciej.
- Byłem wtedy w swoim biurze. Usłyszałem wrzaski dwóch mężczyzn,
po czym nastąpił wystrzał - mówił drżącym głosem pan Ortecho. - Wybiegłem z
biura i zobaczyłem córkę... zobaczyłem moją córkę, która leżała na podłodze,
krwawiła...
- To był ketchup - szybko wtrąciła Liz. - Przestraszyłam się
wystrzału. Odskoczyłam do tyłu i upadłam. Rozbiłam butelkę i oblałam się
ketchupem.
- Czy tak było? - spytał Valenti, obracając się w jej stronę.
Zdjął kapelusz. Liz zauważyła czerwony pasek, jaki rondo
kapelusza odcisnęło mu na czole.
- Mhm - mruknęła.
Dlaczego czuła się taka speszona? Przecież zadał jej to pytanie
spokojnym tonem, nie krzyczał na nią ani nic w tym rodzaju. Nie należał też do
mężczyzn, którzy onieśmielają swoim wyglądem; nie był o wiele wyższy od Liz.
Miał jednak szczególną cechę. Gdyby miała opisać szeryfa
Valentiego za pomocą jednego wyrazu, użyłaby określenia „konsekwentny".
Czuła, że każde jego słowo i każdy gest są przemyślane. A jeśli działał tak
ostrożnie i tak zważał na to, co mówi, to niewątpliwie bardzo dokładnie
wgłębiał się również w podawane mu informacje.
Czy zauważył, że podłoga jest mokra? - przyszło jej nagle do
głowy. Czy zastanawia się, dlaczego została tak szybko umyta? To było osobliwe
- zajmować się podłogą zaraz po tym, jak ktoś do niej strzelał.
Valenti nie zadawał więcej pytań.
Czy uwierzył w jej opowieść? Liz żałowała, że nie może widzieć
jego oczu. Ale on nie zdejmował odblaskowych okularów. Widziała w nich jedynie
odbicie własnej twarzy.
- Pokłóciło się dwóch facetów przy tamtym stoliku - odezwała się
Maria. - Jeden z nich był niskim, ale muskularnym mężczyzną, a drugi był wielki
i gruby.
- Tak! - potwierdziła Liz. - Myślę, że kłócili się o pieniądze.
Tak, o pieniądze.
Pleciesz, strofowała się w myślach. Powstrzymaj się. Im więcej
będziesz mówić, tym łatwiej Valenti przyłapie cię na kłamstwie.
- A co było potem? - spytał szeryf, unosząc brwi.
- Potem jeden z tych facetów... ten niski... wyciągnął rewolwer.
Ten drugi chciał mu go odebrać i broń wypaliła - odpowiedziała Liz.
- Muszę mieć rysopis ich obu. - Szeryf wyciągnął z kieszeni mały
notes.
- Oczywiście. - Liz roześmiała się z przymusem. - Ten gość z
rewolwerem miał rozwichrzone ciemne włosy. Poniżej metra osiemdziesięciu
wzrostu, ważył może osiemdziesiąt parę kilo.
- Wąsy, tatuaże czy coś w tym rodzaju? - spytał Valenti.
- Chyba nie. - Liz zerknęła wyczekująco na przyjaciółkę. Rozmowa
z szeryfem wyprowadzała ją z równowagi.
- Ja też niczego takiego nie pamiętam - rzekła Maria.
- A ten drugi gość? - spytał Valenti, stukając ołówkiem o
notatnik.
- Wyższy - powiedziała Maria. - Powyżej metra osiemdziesięciu.
Gruby, z dużym brzuchem.
Mówiła dalej, a szeryf robił notatki. Za parę minut stąd
wyjdzie. Wtedy Liz będzie mogła znaleźć Maxa.
- To chyba wszystko - powiedział Valenti. - Mam jeszcze tylko
jedno pytanie. Gdzie jest ślad po kuli?
Ślad po kuli? Och, mój Boże, Liz o tym nie pomyślała. - Pewno
gdzieś tu na ścianie - mruknęła. Obróciła się, udając, że szuka dziury.
- Niczego nie widzę. - Szeryf przechylił się przez ladę. Czuła
na karku jego oddech. Ciarki przechodziły Jej po skórze. Przecież on nie wie,
że kłamiesz, uspokajała się. Obróciła się twarzą do niego i wzruszyła
ramionami.
- Może tak spanikowałam na widok rewolweru, że tylko wyobraziłam
sobie wystrzał.
- Tak. Pod wpływem stresu wszystko jest możliwe - przyznał
Valenti.
Kupił to tłumaczenie, pomyślała dziewczyna.
- Ale twój ojciec również słyszał wystrzał - zauważył szeryf. -
I ta kobieta, która do nas zadzwoniła.
O tym też nie pomyślałam. Zupełnie za nim nie nadążam,
uzmysłowiła sobie Liz.
- Nie wiem, co panu powiedzieć - zaczęła. - Czy mogłabym iść się
przebrać? Jestem cała oblepiona ketchupem.
- Idź. Gdybym miał więcej pytań, to wiem, gdzie cię znaleźć.
- Chodźmy, Mario. - Chwyciła ją za ramię i wciągnęła do damskiej
toalety, zamykając drzwi.
Zebrała włosy w kitkę i spięła ją na czubku głowy, jak w Jaskiniowcach.
Lepiej jej się myślało, kiedy włosy nie opadały jej na twarz. To było
głupie, ale prawdziwe.
Maria oderwała długi kawał papierowego ręcznika, zamoczyła go w
zimnej wodzie i podała przyjaciółce.
- Czy powiesz mi, dlaczego okłamałaś wszystkich, łącznie z
szeryfem?
Dłoń Liz, w której trzymała papierowy ręcznik, zatrzymała się w
pół gestu. Woda zaczęła jej kapać na pantofle.
- Nie kłamałam - stwierdziła nienaturalnie sztucznym tonem.
- No dobra. - Maria, przyglądając się jej uważnie, wyjęła z
kieszeni zwinięty ręcznik. - To nie ketchup. To krew. Twoja krew, Liz.
Trzymałam ten ręcznik na twoim brzuchu i widziałam, jak nasiąka krwią.
Przyciskałam go z całych sił -dodała łamiącym się głosem, a w jej oczach
zabłysły łzy -ale to nic nie pomagało. Ty umierałaś, Liz. Widziałam, jak
umierasz.
Liz uchwyciła się krawędzi umywalki. Nie była w stanie utrzymać
się na nogach. Kiedy Max prosił ją, żeby skłamała dla jego dobra, całkowicie
się wyłączyła i robiła tylko to, czego chciał. Jakby zbudowała dokoła siebie
szklany klosz, do którego strach nie miał dostępu. Dzięki temu mogła spokojnie
rozmawiać z ojcem, z lekarką i szeryfem Valentim.
Słowa przyjaciółki wybiły jednak w tym kloszu dziurę. Omal nie
umarłam, pomyślała Liz. Bezustannie powtarzała to w myślach. Wreszcie osunęła
się na podłogę i oparła o ścianę.
Maria usiadła obok niej i objęła ją ramieniem.
- Trafił cię, prawda?
- Tak - przyznała Liz. Paliło ją gardło, a oczy napełniły się
łzami.
- Opowiedz mi wszystko.
Liz głęboko wciągnęła powietrze.
- Max mnie uzdrowił. To niemożliwe, ale tak było. Słyszałam twój
krzyk. Dochodził z bardzo daleka. Potem straciłam przytomność czy coś w tym
rodzaju. - Była zadowolona, że może to wszystko głośno wypowiedzieć. Sprawiło
jej to wielką ulgę. - Następną rzeczą, jaką pamiętam, były dłonie na moim
brzuchu. Ciepłe dłonie - mówiła dalej. - Tylko to czułam, żadnego bólu ani
niczego. Otworzyłam oczy i zobaczyłam Maxa.
- Niesamowite. On ocalił ci życie.
- Tak - potwierdziła Liz.
Nie mogła jednak do końca w to uwierzyć. To było jak sen, który
z każdą minutą wydawał się coraz mniej realny. W jaki sposób Max mógłby uleczyć
ranę postrzałową?
- Powiedział, żebym skłamała, że później mi wszystko wytłumaczy,
i zniknął.
Ubranie Liz śmierdziało ketchupem i zaschniętą krwią. Zrobiło
jej się niedobrze. Wstała, wzięła kolejny ręcznik i tak gwałtownie nim
pocierała, że rozpadł się na strzępy.
Maria stanęła obok przyjaciółki przy-lustrze. Wytarła oczy i
nawet się roześmiała.
- To miał być wodoodporny tusz do rzęs.
- Nie wynaleźli jeszcze łzoodpornego tuszu - powiedziała Liz, podając
jej ręcznik.
Oczy Marii nagle się rozszerzyły. Pochyliła się w stronę
przyjaciółki.
- Liz, nie powinnaś zawracać sobie głowy zmywaniem tego
ketchupu. - Wskazała palcem jej sukienkę. - Będziesz musiała coś z nią zrobić,
spalić albo co. Popatrz tylko.
Liz opuściła wzrok i zobaczyła małą okrągłą dziurę w materiale.
Poczuła nagły skurcz żołądka. To tędy weszła kula. To był ślad po pocisku,
którego szukał Valenti, i tylko ketchup nie pozwolił mu tego zobaczyć.
- Masz rację. Muszę to spalić. Ręcznik też - dodała, wyjmując z
rąk przyjaciółki przesiąknięty krwią kawałek materiału.
Maria nie była w stanie oderwać wzroku od dziury w sukience.
- Nie mogę uwierzyć, że miałam kulę w swoim ciele -powiedziała
Liz, osłaniając dłońmi brzuch.
- Zabierz ręce - poleciła jej Maria. - Tu jest coś dziwnego.
Jakbyś miała świecącą skórę.
Liz opuściła ręce. Kawałek skóry, widoczny przez dziurę w
sukience, rzeczywiście miał niezwykły wygląd... był jakiś srebrzysty. Co to
było?
Wolno rozpięła suwak. Kiedy spojrzała na swój brzuch, poczuła
zawrót głowy.
To nie mogło być rzeczywiste. Takie rzeczy się nie zdarzają.
Jednak na jej brzuchu widniały dwa opalizujące odciski dłoni. Odciski dłoni
Maxa.
***
Isabel Evans wyciągnęła górną szufladę komody i wyrzuciła jej zawartość
na łóżko. A więc: wargi, oczy, skóra, paznokcie, perfumy, pomyślała. Zaczęła
układać szminki, błyszczyki, pomadki do warg i konturówki w górnym prawym rogu
łóżka.
Potem zebrała wszystkie cienie do powiek (w kremie i pudrze), wszystkie
ołówki do oczu i brwi, tusz do rzęs. Złożyła je w górnym lewym rogu łóżka,
potem dołączyła do tego zbioru dwa przyrządy do zakręcania rzęs i buteleczkę
kropli do oczu Visine.
Max zawsze podśmiewał się z tego. Mówił, że Isabel zachowuje się jak
mała dziewczynka, która dzieli otrzymane na Halloween słodycze na oddzielne
grupy: zwykła czekolada, czekolada z orzechami, cukierki i dropsy. Ale
układanie kosmetyków uspokajało ją, kiedy była zdenerwowana. Tak jak teraz.
Bardziej niż zdenerwowana. Była przerażona na granicy ataku histerii.
Jeśli brat nie wróci szybko do domu, nie będzie już nigdy miał okazji,
żeby się z niej podśmiewać - ponieważ Isabel go zabije. Michaela też.
Jeden z nich zrobił użytek ze swojej mocy - albo kogoś uzdrowił, albo
przeniknął do snów. Czuła w powietrzu powiew mocy, który podnosił jej włosy na
karku i na rękach. Przez otwarte okno wpadał zapach ozonu, jak po burzy.
To oznaczało, że wydarzyło się coś bardzo poważnego, Max i Michael nigdy
bowiem nie używali swojej mocy dla zabawy. A kiedy robiła to Isabel - i to
bardzo często, ponieważ korzystanie z mocy było świetną rozrywką - obaj zawsze
prawili jej kazania.
Musiało się wydarzyć coś wyjątkowego, co zmusiło jej brata i przyjaciela
do złamania zasad. Ale nie to było najbardziej przerażające. Najbardziej przerażające
było to, że Isabel czuła płynące od nich fale panicznego strachu. Nie obawy,
lecz przerażenia.
Nie potrafiła czytać myśli Maxa ani Michaela, lecz umiała wczuwać się w
ich uczucia. Zwykle się z tego wyłączała. Co ją mógł obchodzić zły humor
przyjaciela po kłótni z przybranymi rodzicami? Albo radość Maxa, bo Liz Ortecho
obdarzyła go uśmiechem?
Nie mogła jednak wyeliminować bijącej teraz od nich fali przerażenia,
tak samo jak nie byłaby w stanie zignorować wybuchu wulkanu w środku miasta i
rozlewającej się wszędzie lawy.
Wyjęła pudełeczka z różem, kremy nawilżające, sztyfty korygujące i
podkłady (w płynie i pudrze). Położyła je w prawym rogu w nogach łóżka. Chciała
dołożyć do nich brzoskwiniowy peeling, zawahała się jednak. Czy tym razem nie
powinna oddzielić kosmetyków do oczyszczania skóry?
Nie mogła zebrać myśli. Gdzie jest Max i Michael? Na pewno wiedzą, że
ona już odchodzi od zmysłów.
Wyrzuciła peeling do śmieci. Nie lubiła go. Grudki z pestek drażniły jej
skórę. Nie powinna go była w ogóle kupować.
Usłyszała nadjeżdżający samochód. Nareszcie! Wybiegła ze swojego pokoju,
przebiegła przez hol i rzuciła się do drzwi. Obaj chłopcy szli w kierunku domu.
Max unikał jej wzroku, a Michael miał ponury wyraz twarzy.
Musiało stać się coś złego, pomyślała Isabel. Coś bardzo złego.
- Gdzieście byli? Co się stało? - spytała histerycznym tonem.
- Porozmawiamy w domu - powiedział brat, przechodząc obok niej.
- W domu - powtórzyła Isabel.
Razem z Michaelem weszła za Maxem do holu i zamknęła drzwi.
- Okay, jesteśmy w domu. Co się dzieje?
- Czy są rodzice? - Brat zignorował jej pytanie.
- Nie. Dzisiaj są w Clovis - odparła z rozdrażnieniem Isabel. Państwo
Evans postanowili rozszerzyć praktykę prawniczą, kiedy Max i Isabel poszli do
liceum. Teraz mieli swoje kancelarie zarówno w Roswell, jak i w Clovis -
godzinę jazdy samochodem na północny wschód.
Max skinął głową i skierował się w stronę salonu, a Michael za nim.
- Nie zostawiajcie mnie! - krzyknęła Isabel. - Chcę wiedzieć, coście
zrobili. I nie opowiadajcie mi żadnych bzdur. Czułam powiew mocy.
Brat nie odpowiedział. Opadł na fotel. Oparł głowę o przerzucony przez
oparcie indiański koc. Jego twarz wydawała się szara na tle żywych czerwieni,
złota i zieleni.
Coraz bardziej ją przerażał. Zawsze lubił rządzić, rozkazywać jej i
Michaelowi. A teraz nie chciał nawet otworzyć ust.
- Ty mi powiedz, i to natychmiast. - Isabel zwróciła się do Michaela.
- Święty użył swojej mocy, aby uleczyć ranę postrzałową... w obecności
świadków - wyrzucił z siebie Michael. Rzucił się na sofę, lecz wstał. Widać
było, że jest zbyt zdenerwowany, by usiedzieć w jednym miejscu.
- Ranę postrzałową? Zwariowałeś?! - Isabel zaczęła wrzeszczeć na brata.
Potem rzuciła wściekłe spojrzenie Michaelowi. -On jest twoim najlepszym
przyjacielem. Dlaczego go nie powstrzymałeś?
- Próbowałem - uciął chłopak. Wyraz jego szarych oczu przestrzegał ją
przed dalszymi pytaniami.
- Czy przyjechała policja? - Głos Isabel nabierał histerycznych tonów.
- Valenti zajeżdżał na parking, kiedy myśmy wyjeżdżali -powiedział
Michael.
Poczuła skurcz żołądka. Szeryf napawał ją przerażeniem. Starała się go
unikać, jak tylko mogła. Kiedy robił nalot na imprezę, wychodziła tylnymi
drzwiami. Gdy pojawiał się w szkole, siedziała z książką w rogu biblioteki. A
teraz Max dosłownie wręczył temu facetowi zaproszenie, żeby mógł się do nich
dobrać.
- Czy świadkowie dobrze się wam przyjrzeli? Myślisz, że będą mogli podać
Valentiemu dokładny rysopis? - spytała Isabel.
- Chyba będą mogli mu dać nazwiska i adresy - mruknął Michael.
Isabel rzuciła bratu spojrzenie mówiące „powiedz wszystko, bo jak nie...
".
- Liz Ortecho została postrzelona. Ona wie, że zrobiłem coś, by ją
uzdrowić. Myślę, że jej przyjaciółka, Maria DeLuca, również wie - przyznał Max.
- Tak, na pewno wie. To ona starała się zatamować krew.
- To oznacza, że za dwie sekundy zjawi się tu Valenti! -krzyknęła
Isabel. - Odkryje całą prawdę o tobie!
- Izzy... - zaczął Max.
- I nie trzeba być geniuszem, by się domyśleć, że jeśli ty nie
pochodzisz stąd, to twoja siostra też nie - mówiła dalej. - Jak mogłeś mi to
zrobić, Max? Valenti dowie się prawdy o nas obojgu. Odda nas w ręce jakiejś
agencji rządowej i...
- Uważam, że trzeba się stąd wynieść - przerwał jej Michael. -
Powinniśmy wziąć jeepa i jechać przed siebie, dopóki nie opuścimy tego stanu.
- Dość tego. Po prostu dość, okay?! - zawołał Max. Wyprostował się i
odgarnął z czoła jasne włosy. - Liz okłamała lekarkę. Powiedziałem jej, że ma
mówić o rozbitej butelce ketchupu, który się na nią wylał. Możemy mieć do niej
zaufanie. Jestem pewny, że Maria zrobi to samo.
- Skąd ta pewność? - upierała się Isabel. - Sprowadziłeś
niebezpieczeństwo na nas wszystkich.
- Chociaż teraz zrozumiesz, jak ja się czuję, kiedy ty używasz swojej
mocy - odciął się Max.
- Nie. Nawet nie próbuj mnie w to wciągać! - wrzasnęła Isabel. - Ty...
- Liz będzie zadawać ci mnóstwo pytań - wtrącił Michael, zwracając się
do przyjaciela. - Co masz zamiar jej powiedzieć?
- Prawdę - wyznał Max.
- Nie ma mowy! - wybuchnął Michael.
Isabel popatrzyła na brata. Znała ten wyraz twarzy -on już podjął
decyzję. Usiadła na poręczy fotela. Musiała znaleźć jakiś sposób, by zechciał
jej wysłuchać. Musiała go przekonać, że to, co chce zrobić, zniszczy ich
wszystkich.
- Max, my nie mieszkamy w Disneylandzie - odezwała się cichym głosem. -
Nie mieszkamy w szczęśliwym, cudownym miejscu. To byłoby miłe, ale tak nie
jest. Nie możesz ufać komukolwiek. To niebezpieczne.
- Ja nie mówię o „kimkolwiek". - Max potrząsnął głową. -Mówię o
Liz.
- O Liz i o Marii - przypomniała mu siostra. - Myślisz, że je znasz, ale
nie możesz wiedzieć, jak zareagują, kiedy im powiesz, że nie jesteś taki sam
jak one. Mogą wtedy popatrzyć na ciebie i zobaczyć coś okropnie odrażającego i
przerażającego.
Max nie odezwał się. Isabel wiedziała już, że nie potrafiła przekonać
brata.
Wstała i zaczęła chodzić po salonie. Może Michael miał rację. Może
powinni wyjechać. Tu groziło im niebezpieczeństwo - dwie ziemskie istoty były
bliskie odkrycia ich tajemnicy.
- To ty ustaliłeś tę zasadę, Max. Zmusiłeś nas, żebyśmy przysięgli, że
nigdy nikomu się nie zwierzymy, pamiętasz? -spytał Michael.
Isabel słyszała napięcie w jego głosie. Był prawie tak przerażony jak
ona.
- Miałeś rację - mówił dalej Michael - ponieważ są tu takie ziemskie
istoty, które by nas zabiły, gdyby się dowiedziały o naszym istnieniu.
Isabel usłyszała, że na podjeździe zatrzymuje się samochód. Obróciła się
szybko w stronę Maxa.
- Już się zaczęło - rzuciła. - Valenti już nas ściga. Co teraz zrobimy?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz