poniedziałek, 17 czerwca 2013

Rozdział czwarty

***4***
Pospiesz się, Max, pomyślał Michael. Zabierz mnie stąd. I jak na zawołanie usłyszał klakson jeepa. Już! Nie wytrzyma w tym domu ani sekundy dłużej. Ruszył do drzwi, wkładając kurtkę po drodze.
- Chwileczkę! - zawołał pan Hughes, kiedy Michael przechodził obok kuchni. - Ogród za domem wygląda jak dżungla. Musisz skosić trawę, zanim się gdzieś wybierzesz.
- Za pół godziny będzie już zupełnie ciemno - zaprotestował Michael.
- W takim razie będziesz musiał zrobić to szybko. - Pan Hughes uśmiechnął się.
Michael nienawidził tych jego złośliwych uśmieszków. Nie chciał jednak wdawać się w awanturę. Nie było warto.
- Czy możesz mi wytłumaczyć - starał się nie podnosić głosu - dlaczego nie mogłeś mi powiedzieć, że chcesz, bym skosił trawnik, dziś rano albo po południu, albo nawet godzinę temu? Max czeka na mnie przed domem.
- No to będzie musiał jeszcze trochę poczekać. Przyjdź po mnie, kiedy skończysz. Chcę zobaczyć, co zrobiłeś, zanim dokądkolwiek wyruszysz.
Michael nienawidził sposobu, w jaki pan Hughes lubił okazywać mu swoją władzę. Hughesa nie obchodził ogród za domem. Jego stara zielona furgonetka stała na klockach na przeciwległym krańcu ogrodu, jeszcze zanim Michael się wprowadził. Całkowicie zniszczyła ten pas trawy, ale jemu to było obojętne. Hughes chciał tylko pokazać chłopcu, kto tu rządzi.
Za niecały rok skończę osiemnaście lat, pomyślał Michael. I już mnie tu nie będzie. Koniec z przybranymi rodzicami i cudzymi domami. Nikt mi już nie będzie wmawiał, że ci wszyscy obcy są moją rodziną.
- Dobrze. Skoszę ten ogród - mruknął.
Wyszedł z domu i cicho zamknął za sobą drzwi. Podbiegł do jeepa Maxa, by mu powiedzieć, że musi na niego zaczekać.
Ale kiedy znalazł się przy samochodzie, ogarnęła go złość. Do diabła z panem Hughesem! Do diabła z tymi debilami z opieki społecznej, którzy uważali, że kiedy go umieszczą w obcym domu, to już wszystko będzie załatwione. Dziś nie miał dość cierpliwości, by to wytrzymywać. Nie będzie stał w ogrodzie za domem i słuchał uwag Hughesa, który wynajdzie mnóstwo drobiazgów, o których Michael zapomniał albo które zrobił źle.
- Spadamy - powiedział Maxowi, wsiadając do jeepa. Przyjaciel nie zadawał mu żadnych pytań. Ruszył ulicą, przy której stały ładne domki otoczone wypielęgnowanymi ogródkami.
Michael mieszkał już we wszystkich dzielnicach miasta -począwszy od zaniedbanej okolicy przy dawnej wojskowej bazie, a skończywszy na historycznym centrum, z dużymi domami i wysokimi drzewami. Centrum było w porządku. Nie dbał o ładne domy, ale był zadowolony, że mieszka blisko Maxa i Isabel.
- Gdzie jedziemy? - spytał Max, kiedy znaleźli się poza miastem, a przed nimi rozciągała się płaska pustynia.
- Chciałbym zbadać ten wąwóz, który widzieliśmy w zeszłym tygodniu, kiedy wracaliśmy do domu.
Michael wyciągnął z kieszeni sfatygowaną mapę i zaczął zakreślać ołówkiem teren, który chciał przeszukać tego wieczoru. Obszar ten leżał w odległości około stu kilometrów od Roswell, a trzydzieści od miejsca katastrofy.
- Jeszcze trochę, a będziesz mógł uznać, że już zostało przeszukane pół Nowego Meksyku - powiedział Max.
- Nie całkiem.
Co prawda zdążyli już przeczesać bardzo wielki obszar, ale Michaelowi to nie wystarczało. Chciałby prowadzić poszukiwania codziennie, a nie tylko raz w tygodniu.
- Już od dawna niczego nie znaleźliśmy - stwierdził Max. -Może szukamy zbyt daleko od miejsca katastrofy.
- Możemy być zbyt daleko, by znaleźć jakieś kawałki złomu, ale ja wciąż wierzę, że statek jest ukryty gdzieś na pustyni, nie dalej jak kilka godzin samochodem od miejsca katastrofy -rzekł Michael. - Nie mogliby ryzykować i zabierać go dalej. Zbyt wielu ludzi byłoby do tego potrzebnych. Zadawaliby zbyt wiele pytań.
Max mruknął coś niezrozumiałego. Michael wiedział, że przyjaciel nie wierzy, że uda im się odnaleźć statek. Isabel twierdziła, że ich poszukiwania są idiotyczne. Ona już dawno zrezygnowała z tych wypraw. Ale Michael nigdy nie przestanie szukać. A Max będzie mu co tydzień towarzyszył w wyprawach na pustynię, dopóki przyjaciel będzie tego chciał. Michael mógł polegać na Maksie. Zawsze mógł na nim polegać i zawsze będzie mógł.
Michael włączył radio. Nie miał ochoty na rozmowę, a Max pewnie też nie. Rozmyślał chyba o Liz.
Michael nie wiedział, co ta dziewczyna mogła mu powiedzieć, kiedy byli sami w jego pokoju. Ale cokolwiek to było, to całkowicie go załamało. Po jej wyjściu Max zawiadomił przyjaciela i siostrę, że Liz dotrzyma tajemnicy. Powiedział, że nie grozi im niebezpieczeństwo. Ale nie wyglądał na zadowolonego ani odprężonego - wyglądał, jakby dostał cios w brzuch.
Liz nie poradziła sobie z tą nowiną, Michael był tego pewny. Musiała potraktować Maxa jak jakiegoś dziwoląga.
To nie jest nasze miejsce, pomyślał. Nigdy się nie dopasujemy. Nigdy nam tu nie będzie dobrze. Dlatego musiał znaleźć drogę odwrotu. Wróci na swoją planetę, która jest jego prawdziwym domem. Może nawet ma tam krewnych.
Michael patrzył na słońce, które powoli chowało się za horyzontem, nadając niebu różowo-pomarańczowy kolor. Potem niebo straciło tę barwę; zrobiło się czarne. Zaczęły ukazywać się gwiazdy.
Chciałby, żeby zawsze była noc. Wydawało mu się wtedy, że jego rodzinna planeta jest bliżej, bardziej dostępna, gdzieś lam poza gwiazdami. W nocy nabierał pewności, że znajdzie statek, że uda mu się powrócić.
A podczas dnia... podczas dnia ta sprawa wydawała mu się czasem beznadziejna. Myślał, że tam na górze zupełnie niczego nie ma. Nie ma domu, do którego mógłby wrócić.
- Zbliżamy się do wąwozu - odezwał się Max. - Mam tam wjechać czy pójdziemy pieszo?
- Pieszo - usłyszał w odpowiedzi.
Michael musiał trochę ochłonąć. Uznał, że po pokonaniu długiej trasy będzie na tyle przygotowany do spotkania z panem Hughesem, że nie będzie już miał chęci go zamordować.
Max zaparkował jeepa. Michael wyskoczył z auta i ześlizgnął się na dno wąwozu. Przyjaciel poszedł w jego ślady.
Na dole Michael zaczął zataczać półkola, badając dno i ściany parowu, Nie szukał żadnego określonego przedmiotu, tylko czegoś, czego nie powinno tu być.
Lubił noc jeszcze z innego powodu - w ciemnościach widział wyraźniej niż przy świetle dziennym. To mu bardzo ułatwiało nocne poszukiwania. Miał dodatkową przewagę nad ludźmi, którzy mogliby się tam pojawić.
- Ja na południe, a ty na północ? - spytał Max.
Michael skinął głową i ruszył przed siebie. Na pewno znajdziemy coś, pomyślał. Te poszukiwania za długo trwają. Minął już prawie rok od czasu, kiedy Max znalazł pasek cienkiego giętkiego metalu. Obaj uznali, że pochodzi on ze statku ich rodziców. Na pewno tak było. Nigdy przedtem czegoś takiego nie widzieli. Kiedy próbowało się go zgiąć, natychmiast się prostował. Był niezniszczalny. Michael przecinał go sekatorem, używał nawet aparatu do spawania. Ale ten pasek metalu, jeśli to rzeczywiście był metal, zawsze wracał do poprzedniego kształtu, bez śladu uszkodzenia.
Beczenie owiec wyrwało Michaela z rozmyślań. Zatrzymał się, nadsłuchując. Czy był tam ktoś? Ktoś, kto przestraszył owce?
Zwierzęta uspokoiły się po chwili. Chłopiec słyszał teraz tylko własny oddech i skrobanie pazurków jaszczurki, która przebiegała po kamieniu. Nikogo tu nie ma, pomyślał.
Wyciągnął z plecaka plastikową butelkę i pociągnął łyk napoju z winogron, doprawionego ostrym sosem. Wiedział, że żaden człowiek nie mógłby tego pić, ale widocznie jego kubki smakowe były inne, ponieważ ten napój bardzo mu smakował. Ruszył przed siebie.
Kiedy był dzieckiem, za każdym razem, gdy znalazł się na pustyni, był pewny, że zaraz znajdą statek. Myślał, że po prostu wskoczy do niego i zawiezie siebie, Maxa i Isabel do domu. Był pewny, że nie będzie miał żadnego problemu z urządzeniami nawigacyjnymi - w jakiś sposób będzie wiedział, jak je obsługiwać.
Kiedy był trochę starszy, zobaczył w telewizji film o Supermanie. W jednej ze scen Superman znalazł kryształ z hologramem swojego nieżyjącego już ojca i rozmawiał z nim.
Przez długi czas Michael żył nadzieją, że znajdzie coś takiego jak ten kryształ. Żeby chociaż mógł zobaczyć twarz ojca.
Dorósł, a nie znalazł niczego, co mogłoby mu uświadomić, kim jest. Teraz pragnął tylko trafić na jakiś ślad. Cokolwiek, co mogłoby go zaprowadzić do właściwego miejsca poszukiwań. Co dałoby mu nadzieję.
Szedł przed siebie, badając kamień i każdą szczelinę. Nie znalazł nawet papierka. Usłyszał głośny gwizd; to Max dawał mu sygnał, że czas wracać.
***
Max siedział już za kierownicą, kiedy Michael wspiął się po ścianie wąwozu. Nie pytał Maxa, czy coś znalazł. Znał już odpowiedź.
- W drodze powrotnej zostaw mnie przy jaskini, okay? -rzekł, wsiadając do jeepa. - Chyba tam przekibluję noc.
Max skinął głową i ruszył w stronę miasta. Jaskinia, o której mówił przyjaciel, znajdowała się jakieś trzydzieści pięć kilometrów od Roswell, o wiele bliżej miasta niż miejsce katastrofy.
Michael spędził tam więcej czasu niż w którymkolwiek Z domów przybranych rodziców. Było to szczególne miejsce -pierwsze, jakie zobaczył po wydostaniu się z inkubatora. Miał wtedy około siedmiu lat - a przynajmniej wyglądał tak jak siedmioletnie dziecko ludzkie, chociaż spędził w inkubatorze około czterdziestu lat.
Chciał pozostać na zawsze w tej jaskini. Rozciągająca się przed nim pustynia była zbyt wielka i za jasno oświetlona. W półmroku, w otoczeniu grubych wapiennych ścian, czuł się o wiele bezpieczniej.
Spędził tam wiele dni, skulony przy drugim - zamkniętym jeszcze - inkubatorze, gdzie byli Max i Isabel, przytulony do jego ciepłej powierzchni. Ciche szmery, które dochodziły z wnętrza inkubatora, dotrzymywały mu towarzystwa.
Wreszcie głód i pragnienie zmusiły go do wyjścia na pustynię. Miejscowy hodowca owiec zobaczył go, jak pił z tego samego strumienia, w którym on poił zwierzęta. Zawiózł go do miasta i Michael został umieszczony w sierocińcu. Stamtąd zabrała go jego pierwsza przybrana rodzina.
Nauczył się angielskiego w przeciągu jednego tygodnia. Nauka liczenia zabrała mu jeszcze mniej czasu. Kiedy kierowano go do szkoły podstawowej, pracownicy opieki społecznej stwierdzili, że Michael jest na poziomie piątej klasy. Nie mogli tylko zrozumieć, dlaczego nie pamięta rodziców ani miejsca, z którego pochodzi.
Michael zapamiętał dobrze dzień, kiedy Max przyniósł do szkoły kawałek ametystu, by go pokazać klasie. Powiedział, że ten kamień bardzo mu się podoba, ponieważ jest takiego samego koloru jak aura ich nauczyciela, pana Tollifsona. Dzieci zaczęły się śmiać, a pan Tollifson powiedział, że to miłe mieć taką wyobraźnię.
Michaela ogarnęła radość. Wiedział, że już nie jest sam. Ktoś inny widział te same rzeczy co on.
- Pan Cuddihy nie będzie zadowolony, kiedy Hughesowie poskarżą mu się, że znowu spędziłeś noc poza domem - zauważył Max, gdy jechali zupełnie pustą autostradą.
- Pan Cuddihy nigdy nie jest zadowolony.
Jego opiekun społeczny będzie musiał to jakoś przeżyć. A jeśli Hughesowie będą się zanadto awanturować, pan Cuddihy będzie musiał zacząć się rozglądać za przybraną rodziną numer jedenaście.
- Możesz pojechać do mnie - zaproponował mu Max. -Moi rodzice nie będą mieli nic przeciwko temu.
- Nie - uciął Michael. - Mam ochotę być sam. Zostałby na noc u Evansów bez problemu. Nie miał jednak ochoty być tam rano, przy śniadaniu. Pani Evans była zawsze taka wesoła. Zadawała tysiące pytań o szkołę i inne rzeczy. A pan Evans czytałby głośno komiksy, naśladując te wszystkie idiotyczne głosy. W tym domu było, jak na wytrzymałość Michaela, zbyt wiele życia rodzinnego.
Zastanawiał się czasem, jak wyglądałoby jego życie, gdyby znaleźli go Evansowie, a nie ten farmer. Gdyby znalazł się wtedy w innym miejscu i o innej porze, być może żyłby tak jak Max i Isabel; wzrastałby pod okiem kochających rodziców. Nie ma sensu tam jechać, pomyślał. To się mija z celem.
- Jesteś pewny, że nie chcesz przenocować u mnie? - spytał Max. - Moja mama zrobiłaby ci pewnie naleśniki z jagodami. Mamy też tę ciemną musztardę, którą lubisz je smarować.
Michael potrząsnął głową. Przyzwyczaił się już do samotności. Miał w tym zaprawę. Nie było sensu przyzwyczajać się do czegoś, co i tak zostanie mu odebrane.
***
Isabel wysunęła górną szufladę komody i zajrzała do środka. Jej kosmetyki poukładane były według zastosowania, nazw firm i odcieni. Może zrobić zestawy według kolorów: róż, cień do powiek, szminka i lakier do paznokci, pomyślała. Wtedy będę mogła od razu wyjąć odpowiedni zestaw do każdego ubrania i...
Nie. To zbyt wielka pedanteria. Delikatnie zaniknęła szufladę.
Nie mogła dać się zwariować tą całą sytuacją z Liz Ortecho. Jeśli nie będzie się pilnować, to zacznie ustawiać pantofle według wysokości i szerokości obcasów i wyszywać nazwy dni tygodnia na majtkach.
Okay, tak zrobię, zdecydowała Isabel. Jeśli tylko zacznę podejrzewać, że Liz może zacząć paplać, przeniknę do jej snów i znajdę sposób, by doprowadzić ją do szaleństwa. Spędzi resztę życia w domu wariatów, plotąc coś o kosmitach. Nikt nie będzie zwracał uwagi na jej gadanie.
Isabel wyciągnęła się na łóżku i uśmiechnęła z zadowoleniem. Widzę ją tam. Może będzie nawet potrzebować terapii szokowej.
Kiedy ten drobny problem został już rozwiązany, Isabel musiała podjąć naprawdę ważną decyzję. W co się ubrać na uroczysty bal z okazji rozpoczęcia roku szkolnego. Postanowiła zostać królową balu i chciała dobrze wyglądać. Zawsze dobrze wyglądała, tym razem jednak zamierzała wyglądać super.
Wzięła z szafki nocnej ilustrowany magazyn i zaczęła go przeglądać. Na pewno nie włożę takiej słodkiej różowej sukienki, pomyślała. Ta dziewczyna wygląda, jakby się wybrała na zakupy po przedawkowaniu prozaku. Takie ostentacyjne demonstrowanie radości wcale nie jest atrakcyjne.
A ta czerwona szmata ze zbyt wielkim stanikiem. Nie, nie, nie. „Zadzwońcie pod numer 1-800, mruknęła. Mam kandydatkę do konkursu »Moja najlepsza przyjaciółka poszła na szkolny bal ubrana jak na pochód przebierańców«".
Rzuciła pismo na podłogę i wzięła do ręki magazyn filmowy. Zwróciła uwagę na zdjęcie angielskiej gwiazdy filmowej, która wystąpiła na jakiejś premierze w jasnoniebieskiej sukni, ściśle przylegającej do ciała. Proste i seksowne.
Jutro wybierze się na zakupy. Musiała tylko poprosić ojca o jego kartę kredytową. Minęło już kilka miesięcy od ostatniego razu. A bal jest bardzo ważnym wydarzeniem w życiu dziewczyny. On to zrozumie.
Isabel spojrzała na zegar; była druga w nocy. Już odespała swoje dwie godziny, a przed nią było ich jeszcze tyle, zanim zacznie szykować się do szkoły. Sięgnęła po pilota, ale zaraz go odłożyła. Nocna telewizja była nudna. Już sto razy widziała te same reklamy. Gdyby ludzie nie potrzebowali tyle snu, przez całą dobę byłby dobry program.
Mogła iść do pokoju Maxa i zobaczyć, co on robi, albo zadzwonić do Michaela. Ale pewnie zaczęliby się kłócić na temat Liz, a Isabel nie była w odpowiednim nastroju.
Znowu spojrzała na zegar. Wszyscy mieszkańcy Roswell już dawno śpią. Mogłaby przeniknąć do ich snów i zapewnić sobie głosy, żeby zostać królową balu. Zrobiłaby to nie dlatego, że wątpiła w swoje zwycięstwo, lecz chodziła do gimnazjum, a królową balu zostawała przeważnie licealistka. Poza tym będzie miała jakieś zajęcie.
Zamknęła oczy i zaczęła wolno, równomiernie oddychać. Po wielu latach praktyki mogła z łatwością wprowadzić się w stan pośredni między snem a czuwaniem, w stan, w którym migotliwe kuliste orbity snów są najbardziej widoczne.
Nigdy nie miała dość patrzenia na wirujące wokół niej sfery snów, które wyglądały jak wielkie bańki mydlane wydmuchiwane z czarodziejskiej różdżki. Każda orbita wydawała jeden czysty dźwięk. Isabel spędzała długie godziny, zestawiając znanych sobie ludzi z muzyką ich sfer.
Kogo wybrać? Chyba przyszła teraz kolej na Alexa Manesa. Starała się wychwycić głęboki dźwięk, charakterystyczny dla sfery snu Alexa. Tak, już go miała.
Zaczęła nucić, przywołując jego sferę. Kiedy ta znalazła się w jej dłoniach, zajrzała do niej, czując się jak Cyganka z kryształową kulą. W środku orbity zobaczyła miniaturową wersję jednej z sal Gimnazjum i Liceum Ulysses F. Olsen. Alex śnił o szkole. Bardzo zabawne.
Zanuciła trochę głośniej i orbita Alexa nabrała większych rozmiarów. Kiedy była już wystarczająco duża, Isabel wniknęła w nią tak łatwo, jakby wchodziła do bańki mydlanej.
Alex ma bardzo dobrą pamięć wzrokową, pomyślała. Szkoła z jego snu dokładnie odpowiadała rzeczywistości. Roześmiała się, kiedy przebiegł obok niej korytarzem.
- To niemożliwe, żeby dzisiaj był końcowy egzamin z matematyki! - krzyknął chłopiec. - Dopiero październik. Ja się nie uczyłem.
- Dziś nie ma końcowego egzaminu - poinformowała go spokojnie Isabel.
Alex obrócił się w jej stronę; jego rude włosy były okropnie potargane, jakby przeczesywał je nerwowo palcami.
- Jesteś tego pewna? Przed chwilą pan O'Brien powiedział mi, że wszyscy już piszą test. Mówił też, że odliczy mi dziesięć punktów za każdą sekundę spóźnienia.
- Pan O'Brien żartował. Spóźniłeś się na bal.
Wzięła chłopca za rękę i poprowadziła w stronę sali gimnastycznej. Nie zadawał jej żadnych pytań. To zabawne, jak łatwo przekonać ludzi do wszystkiego - w ich snach.
Isabel otworzyła duże dwuskrzydłowe drzwi sali. Znaleźli się w świetle reflektorów, a na ich głowach pojawiły się korony.
- Czy możesz uwierzyć, że to właśnie my zostaliśmy wybrani na królową i króla balu? - spytała Isabel. - Myślę, że powinniśmy poprowadzić ten taniec.
- Naprawdę? Ty i ja? - Alex zamrugał w jaskrawym świetle.
- Ty i ja.
Objęła go i położyła głowę na jego ramieniu. Miłe uczucie, pomyślała. Chłopak był odpowiedniego wzrostu i ładnie pachniał.
Zwykle wolała bardziej muskularnych chłopaków. Prosto z siłowni. Ale szczupłe ciało Alexa... mmm.
Masz pracować, to nie zabawa, upomniała się. Podniosła głowę i rzuciła mu spojrzenie w uniwersalnym języku „pocałuj mnie".
Wzrok Alexa spoczął na jej wargach. Przyciągnął ją do siebie. Czuła jego ciepły oddech na policzku, a wtedy...
Wtedy wyrwała się z jego orbity snu. Jej wargi wygięły się w pełnym zadowolenia uśmiechu. Kolejny głos, pomyślała. Uwielbiała tę zabawę.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz