środa, 19 czerwca 2013

Rozdział ósmy

***8***
Liz już po raz trzeci czytała pytanie: „Jakie były korzyści z wprowadzenia parytetu złota?".
Przecież uczyłam się do tego testu, pomyślała. Przejrzałam notatki i powtórnie przeczytałam najważniejsze rozdziały. Dlaczego nie pamiętam nawet, co to jest parytet złota?
Przeszła do następnego zadania. A, B, C i D - wszystkie możliwości wydawały jej się rozsądnym wyborem. Nawet można było wziąć pod uwagę E.
Co się z nią działo? No tak, ostatnio miałam sporo rozrywek, pomyślała. Omal nie umarłam. Potem odkryłam, że chłopak, którego znałam prawie od dzieciństwa, jest kosmitą. A jeszcze później okazało się, że ten kosmita jest we mnie zakochany.
Max Evans był w niej zakochany. Liz nie mogła się jeszcze oswoić z tą myślą.
Spojrzała na zegar. Zostało jej jeszcze tylko dwadzieścia minut. Może powinna rzucić monetę. Może orzeł na stole to A, reszka to B, orzeł na podłodze...
Ktoś lekko dotknął jej ramienia.
- Dyrektorka prosi cię do siebie - powiedział pan Beck cichym głosem. - Zabierz swoje rzeczy.
Liz chwyciła plecak. Czuła, że wszyscy na nią patrzą, kiedy szła w kierunku drzwi. Pewnie zastanawiali się, dlaczego najlepsza uczennica, Liz Ortecho, jest wzywana do biura dyrektorki.
Dlaczego pani Shaffer wywołuje mnie z zajęć? - zachodziła w głowę Liz, przechodząc szybkim krokiem przez hol. Musiało się wydarzyć coś bardzo poważnego. Otworzyła drzwi gabinetu dyrektorki i zobaczyła szeryfa Valentiego, opartego niedbale o przedzielającą pokój długą ladę. Odblaskowe okulary zasłaniały mu oczy, a twarz była, jak zwykle, bez wyrazu.
- Szeryf Valenti chce ci zadać kilka pytań - oznajmiła pani Shaffer.
Liz drgnęła. Nie zauważyła nawet dyrektorki. Od chwili wejścia do biura patrzyła tylko na szeryfa.
- Chodźmy - powiedział Valenti, kierując się do drzwi. Nie odezwał się ani słowem, kiedy Liz szła za nim w kierunku parkingu. Nie odezwał się również, otwierając dla niej tylne drzwi samochodu, ani też kiedy usiadł za kierownicą i ruszył z miejsca.
Dziewczyna patrzyła na tył jego głowy przez metalową siatkę, która odgradzała tylne siedzenie od przedniego. Wiedziała, że chce ją w ten sposób zastraszyć - i ta metoda okazała się skuteczna. Liz była przerażona. Czy on wie, co naprawdę wydarzyło się w kawiarni? Czy dowiedział się, że Max ją uleczył? Czy już dowiedział się wszystkiego?
Niech najpierw sam powie, co wie, pocieszała się. Nie podawaj mu żadnych informacji. Nie zaczynaj mówić tylko po to, by przerwać ciszę. On tego właśnie oczekuje.
Ze znudzoną miną oparła się o siedzenie. Czuła, że każde wypowiedziane przez nią słowo, każdy gest może spowodować, że Max znajdzie się w niebezpieczeństwie.
Wnętrze samochodu przesiąknięte było zapachem dymu tytoniowego, plastiku, potu, czuła też zapach szpitala. Chciała otworzyć okno, ale chyba w samochodzie policyjnym nie da się opuścić szyby, pomyślała.
Valenti zatrzymał się na parkingu przed małym brązowym budynkiem na skraju miasta. Wysiadł i cicho zamknął drzwi. Liz wolałaby, żeby je głośno zatrzasnął. Wydałby jej się wtedy bardziej ludzki. Ale on był nadal niewzruszony, ani na chwilę nie tracił zimnej krwi. Liz wiedziała, że nie da sobie z nim tak łatwo rady jak z Elsevanem DuPris.
Otworzył jej drzwi i ruszył przed siebie. Wysiadła i przyspieszyła kroku, żeby go dogonić. Przeszli przez parking i weszli przez szklane drzwi do budynku, cały czas obok siebie. Liz nie będzie biegła za nim jak piesek.
Kiedy szli długim korytarzem, wyłożonym jakimś obrzydliwym poplamionym linoleum, starała się sobie przypomnieć wszystkie szczegóły tej historii, którą opowiedziała mu w kawiarni. Będzie musiała teraz dokładnie ją powtórzyć.
Valenti zatrzymał się nagle i otworzył drzwi po lewej stronie korytarza. Wpuścił dziewczynę pierwszą, a potem zamknął za nimi drzwi.
Liz gwałtownie złapała oddech, rozglądając się po pokoju bez okien. Była w kostnicy. Widziała tyle filmów policyjnych, że od razu poznała rzędy metalowych szuflad przy jednej ze ścian.
Och, Boże. Więc nie chodziło o Maxa. Miała zidentyfikować zwłoki. Czyje? - krzyczała w myślach. Kto to jest?
Valenti przeszedł obok niej i podszedł do ściany. Chwycił za uchwyt i wyciągnął jedną z szuflad. Dźwięk metalowych kółek, przesuwających się po prowadnicy, przejął Liz zimnym dreszczem.
- Chcę, żebyś to zobaczyła - powiedział szeryf spokojnym, chłodnym głosem.
Na metalowej podstawie szuflady leżały zwłoki, całkowicie przykryte plastikowym prześcieradłem, ale Liz wiedziała, że kiedy tam podejdzie, Valenti ściągnie plastik i będzie musiała na to spojrzeć. Nie chciała tego robić. Nie chciała. Kiedy zobaczy, to ta surrealistyczna sytuacja stanie się rzeczywistością. To będzie ktoś, kogo zna.
Łzy nabiegły jej do oczu. Kiedy umarła Rosa, Liz nie widziała jej ciała. Nie mogła się na to zdobyć, nawet na to, by podejść i się z nią pożegnać. Teraz nie miała wyboru. Czyje to były zwłoki? Dlaczego szeryf nie powie jej wprost, co się stało?
Kto to jest? Liz zrobiła kilka kroków w stronę szuflady. Tato? Mama? Teraz nie mogła się już powstrzymać. Podeszła blisko i spojrzała na przykryte plastikiem zwłoki. Nie było wiele widać, ale wiedziała już, że to nie jest ktoś, kogo zna.
Ogarnęła ją wściekłość, obróciła się w stronę Valentiego.
- Jak pan mógł? Pozwolił pan, żebym przypuszczała... Nie mogła mówić dalej. Jeszcze jedno słowo, a rozpłakałaby się. Nie miała zamiaru dać szeryfowi takiej satysfakcji.
Valenti nie odzywał się. Uchwycił plastikowe prześcieradło od góry i zsunął je do połowy.
- Co ci mówią ślady na ciele tego mężczyzny? - Mówił takim tonem, jakby prowadził zwykłą towarzyską rozmowę albo jakby nie miał pojęcia, jakie straszne przeżycie zgotował przed chwilą Liz.
Albo jakby go to w ogóle nie obchodziło.
Wpatrywała się w szeryfa bez słowa. Widziała odbicie własnej twarzy w jego odblaskowych okularach. Wydawało jej się, że to wszystko jest jakimś dziwnym snem. To nie miało sensu. Valenti prosił ją, by pomogła mu zidentyfikować zwłoki obcego mężczyzny? Dlaczego?
- Siady - powtórzył.
Muszę to zrobić, pomyślała. To jedyny sposób, żeby się stąd wydostać. Spojrzała na zwłoki. Natychmiast zobaczyła odciski dłoni na klatce piersiowej mężczyzny - srebrzyste odciski.
Wiedziała, że gdyby przyłożyła ręce Maxa do tych śladów, to pasowałyby idealnie.
Jeśli on może uzdrawiać dotykiem, to czy może też nim zabijać?
Chyba znam odpowiedź na to pytanie, pomyślała. Poczuła, jak gorzka ślina napływa jej do ust.
- Ja... ja jeszcze nigdy czegoś takiego nie widziałam -wyjąkała.
Potrzebowała czasu do namysłu, do zastanowienia się, co ma zrobić. Może Max miał uzasadniony powód, żeby zabić tego faceta. Może został zaatakowany.
Zmusiła się, by popatrzeć na twarz zmarłego. Był w wieku jej ojca. Jego brązowe oczy wpatrywały się ślepo w sufit. Usta zastygły w grymasie bólu.
Liz poczuła, że brakuje jej tchu. Czy mógł być jakiś uzasadniony powód, żeby zabić tego człowieka? Żeby zabić kogokolwiek?
- To ciekawe - odezwał się Valenti - ponieważ mój syn, Kyle, wspominał, że widział podobne ślady na twoim brzuchu.
- Pomylił się. To był tylko zmywalny tatuaż. Liz wyciągnęła bluzkę z dżinsów.
- Widzi pan. Nie mam żadnych śladów - powiedziała, zakrywając brzuch.
Odciski dłoni blakły powoli. Gdyby Valenti przyprowadził ją tu dzień wcześniej, nie mogłaby się upierać przy swojej opowieści.
- Czy możemy już wyjść? - spytała Liz.
Zabrzmiało to jak prośba, ale nic na to nie mogła poradzić. Szeryf nie zwracał na nią uwagi.
- Już przedtem widziałem takie ślady - powiedział. - Powstają na skutek dotyku pewnej rasy pozaziemskich istot.
- Pan wierzy w kosmitów? - spytała Liz ze zdumieniem. Gdzie się podział jej spokojny, uporządkowany świat? Świat rządzony tablicą pierwiastków? Jeszcze tydzień wcześniej turyści byli jedynymi ludźmi, którzy wierzyli w istnienie kosmitów. Frajerzy, którzy mdleli z zachwytu na widok niewyraźnej fotografii lalki. Teraz ona miała niezbity dowód na istnienie kosmitów. A szeryf - człowiek maszyna - mówi jej, że on również w nich wierzy.
Valenti zdjął słoneczne okulary. Nie musiał się fatygować, pomyślała Liz. Jego zimne szare oczy nie odzwierciedlały myśli ani też nie wyrażały uczuć.
- Powiem ci coś, o czym nigdy prywatnie nie rozmawiam nawet z własnym synem - oświadczył. - Ale jesteś bystrą dziewczyną i możesz mi pomóc. Jestem tajnym agentem organizacji pod nazwą: Plan Wyczyszczenia Bazy Danych. Naszym zadaniem jest wyśledzenie wszystkich kosmitów, którzy mieszkają w Stanach Zjednoczonych, i zagwarantowanie, żeby nie stwarzali zagrożenia dla ludzi.
Liz wpatrywała się w niego, a przez jej umysł przebiegał cały kalejdoskop obrazów. Max zabił kogoś, Max jest kosmitą, Max jest niebezpieczny, Max mnie kocha.
- Ta organizacja powstała w czterdziestym siódmym roku, w roku katastrofy. Wtedy zdaliśmy sobie sprawę z istnienia kosmitów, którzy mają możliwość podróżowania do innych galaktyk.
- Przecież wszyscy wiedzą, że UFO to był balon meteorologiczny - zaprotestowała słabo Liz.
- Porzuć wreszcie tę grę, Liz Ortecho. Wiem, że miałaś kontakt z kosmitą. Podejrzewam, że on przeżył tę katastrofę z czterdziestego siódmego roku, prawdopodobnie będąc jeszcze w inkubatorze. Chcę wiedzieć, co masz zamiar z tym zrobić.
- Nie wiem, co pan... — Liz potrząsnęła głową.
- Kosmita, który uleczył twoją ranę postrzałową, zabił tego mężczyznę - przerwał jej szeryf.
- Nikt mnie nie postrzelił. Upadłam i stłukłam butelkę ketchupu.
Chciałabym, żeby to była prawda, pomyślała. Tak bardzo chciałabym wrócić do tego bezpiecznego małego światka, który dobrze znałam i gdzie nie czekały mnie żadne wielkie niespodzianki.
- Ten kosmita znowu zabije - mówił dalej Valenti. - Jak będziesz mogła żyć z tą myślą? Widziałem twoją twarz, kiedy myślałaś, że pod tym prześcieradłem leży ktoś z twoich bliskich. Jeśli nadal będziesz chronić tego kosmitę, pewnego dnia będziesz stała w tym samym miejscu, identyfikując zwłoki jego przybranych rodziców, siostry, a może nawet i jego dziecka. Możesz temu zapobiec. Jedyne, co musisz zrobić, to powiedzieć mi, gdzie go znaleźć.
Liz wzięła głęboki oddech. Potem nasunęła plastik, zakrywając nim twarz zmarłego mężczyzny.
- Nie wierzę w kosmitów - powiedziała.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz