***2***
UFO H2O. Czytaj: butelkowana woda z kosmitą na etykiecie.
Turyści kupią wszystko, pomyślał Michael. Miał w ręku przyrząd do mechanicznego
naklejania cen. Każda butelka musiała być oznaczona ceną. Jego szefowa, Kristen
Pettit, mówiła, że filokosmici zapłacą 6 dolarów i 99 centów za każdą butelkę
wody. I miała rację.
„Towary kosmiczne" nieprawdopodobnie napędzały kasę. Z tyłu
lokalu mieścił się zwyczajny sklep, gdzie mieszkańcy Roswell kupowali mleko,
napoje gazowane i tego typu rzeczy. część przy wejściu zapchana była lichymi
gadżetami, za to w bardzo wygórowanych cenach. Cały ten chłam był szaloną
atrakcją dla turystów. Były tam szczoteczki do zębów z głowami kosmitów, biżuteria
kosmiczna, która świeciła w ciemnościach, figurki kosmitów na bokserskim ringu
i kubki do kawy z na-pisami - „Sześć metod rozpoznawania, czy twój
współpracownik jest kosmitą".
Michael doszedł do wniosku, że mógłby zostać milionerem w ciągu
jednego tygodnia - gdyby każdemu klientowi zdradził prawdę o sobie. Dostałby
pewnie tysiąc dolarów za jeden włos ze swojej głowy. Mógłby nawet sprzedawać
kawałki paznokci.
Naturalnie ten projekt natychmiastowego wzbogacenia się miał
swoje wady. Gdyby powiedział komuś, że jest kosmitą, prawdopodobnie skończyłoby
się to jego śmiercią. Albo zostałby zamknięty w jakiejś klatce, jako obiekt
badań naukowych. „Przyjdźcie zobaczyć naszego królika doświadczalnego, kosmitę
milionera". Dobra.
Zadźwięczały zawieszone przy wejściu do sklepu dzwoneczki -
oczywiście ozdobione twarzami kosmitów. Michael nawet się nie odwrócił. Klient
sam go znajdzie. Był przygotowany na to, że każdy turysta będzie chciał mu
zadać co najmniej cztery miliony pytań na temat Tajemnicy Roswell.
Powinien sobie nagrać małe przemówienie: „Witamy w Magazynie
Towarów Kosmicznych. Chciałbym państwa zapoznać z historią Tajemnicy Roswell.
My wszyscy jesteśmy z niej bardzo dumni. W latach czterdziestych tuż koło
naszego miasta rozbił się statek kosmiczny. Co prawda katastrofa miała miejsce
prawie sto kilometrów stąd, ale tego nie mówimy, bo wtedy nie moglibyśmy
wyciągać pieniędzy od turystów. Jeszcze żyje kilku mieszkańców, którzy
twierdzą, że widzieli ten statek i zwłoki kosmitów. Dlaczego nie ma ani statku,
ani tych malutkich ciałek kosmitów w naszym muzeum UFO? Zaraz wam powiem. Rząd
wszystko zakamuflował. Wmawiali ludziom, że to, co widzieli, było tylko balonem
meteorologicznym. I...
- Mam pytanie - za plecami Michaela rozległ się jakiś głos.
To mi niespodzianka, pomyślał. Obrócił się i zobaczył pana
Cuddihy'ego. Chłopak stłumił westchnienie. Dlaczego opieka społeczna nie
przydzieliła mu jednego z tych mniej zaangażowanych pracowników? Kogoś, kto
nawet by nie zauważył, że Michael nie stawił się na rozmowę.
- Chce pan wiedzieć, co myślę o taśmie z sekcji zwłok kosmitów?
Czy uważam ją za oszustwo? - spytał Michael.
Pan Cuddihy potrząsnął tylko głową.
- Podczas wyznaczonego spotkania, które zlekceważyłeś, chciałem
się dowiedzieć, jak stoją sprawy z Hughesami.
- Chyba okay. - Michael wzruszył ramionami.
Jego przybrany ojciec był niezłym palantem, który zawsze chciał
postawić na swoim, ale chłopak potrafił sobie z nim radzić. Przez te wszystkie
lata nie udało mu się trafić do idealnej rodziny zastępczej, a zmieniał je
często.
- Podczas naszej ostatniej rozmowy pan Hughes wspominał o
jakiejś furgonetce - zauważył pan Cuddihy.
Michael nie odezwał się.
Co miałby powiedzieć? Dobrze wiedział, o jakiej furgonetce mówił kurator. O tym
starym gracie, którego pan Hughes postawił na klockach na podwórzu, na tyłach
domu. Stał tam bardzo długo, dopóki Michael nie postanowił zrobić z niego
użytku.
Michael i Max wysłali
furgonetkę na dno Lakę Lee. Szeryf Valenti był już bliski zdemaskowania Maxa.
Michael ułożył więc plan, który miał przekonać Valentiego, że kosmita, na
którego polował, stracił życie - utopił się w głębokim jeziorze. Tak się
pechowo złożyło dla pana Hughesa, że do wykonania tego planu potrzebna była
jego furgonetka.
- Pan Hughes powiedział mi, że przed kilkoma tygodniami samochód
zniknął w tajemniczych okolicznościach.
- Powinien o tym
porozmawiać z żoną - rzekł Michael. -Ona nienawidziła tego rzęcha. Nazywała go
najohydniejszą na świecie ozdobą podwórza. Stale się odgrażała, że oklei go
gipsowymi elfami i innymi różnościami, dla dodania mu urody.
To była prawda. Usunięcie pick-upu oznaczało wyświadczenie
przysługi pani Hughes, a ona była o wiele bardziej w porządku niż jej mąż.
- Więc nic nie wiesz o tej furgonetce? - Pan Cuddihy roześmiał
się.
Michael znowu wzruszył ramionami.
- Nie rozumiem, jak w ogóle można było wyciągnąć ją z podwórza.
Nie sposób było zapalić silnika.
Naturalnie ktoś obdarzony mocą, tak jak on i Max, łatwo mógł
sobie z tym poradzić, korzystając wyłącznie z siły koncentracji. Nie podzielił
się jednak tą wiadomością z pracownikiem opieki społecznej.
- Okay, obiecałem panu Hughes, że poruszę ten temat, i zrobiłem
to - powiedział pan Cuddihy. - Ale przyszedłem tu w zupełnie innej sprawie.
Chciałem się zorientować, jak ci się układa w domu. Nie jestem pewien, czy dom
państwa Hughes jest dla ciebie odpowiednim miejscem. Myślałem o tym, żeby ci
znaleźć coś innego.
Czytaj: Państwo Hughes nie chcą, żeby Michael dłużej z nimi
mieszkał.
Michael nagle zesztywniał; czuł, jak napinają mu się mięśnie.
Ale o co ci właściwie chodzi? - pomyślał. Przecież to tylko miejsce, gdzie
można się przespać.
- Kiedy mam się spakować? - spytał.
- Chwileczkę, nie wyprzedzaj mnie - zaprotestował pan Cuddihy. -
Jeśli uważasz, że stosunki z Hughesami nieźle ci się układają, to mógłbym
zorganizować kilka spotkań grupowego doradztwa i...
- Nie. Pan ma rację. Nie pasujemy do siebie. - Michael odgarnął
pasma kruczoczarnych włosów, które opadły mu na oczy. - Czy to już wszystko? Bo
szefowa zostawiła mi tu całą masę pracy.
- To wszystko - oświadczył pan Cuddihy. - Za kilka dni podam ci
więcej szczegółów. Wtedy wyznaczymy sobie następne spotkanie. Mam nadzieję, że
przyjdziesz.
- Tak, przyjdę. Bez wątpienia.
Idź już sobie, pomyślał Michael. Kurator był całkiem w porządku,
ale jego podopieczny byłby szczęśliwy, gdyby go już więcej nie musiał oglądać.
Niech tylko skończy osiemnaście lat... Do widzenia, panie Cuddihy. Do widzenia,
rodziny zastępcze.
Sam nie był pewien, kiedy powinien obchodzić osiemnaste
urodziny. Kiedy wydostał się z inkubatora, była zima; to wiedział. Wyglądał
wtedy jak siedmioletnia istota ludzka. Czy to oznaczało, że wyszedł z
inkubatora w swoje siódme urodziny czy też w pierwsze, czy... ?
Teraz to już nie miało znaczenia. Ważna była data urodzin, którą
przypisali mu pracownicy opieki społecznej. Jeszcze niecałe sześć miesięcy do
dnia, kiedy odzyska wolność.
- Wkrótce do ciebie zatelefonuję - powiedział pan Cuddihy,
wychodząc ze sklepu.
Tak, zadzwoni i rozpocznie się nowy cyrk z rodziną zastępczą. Te
wszystkie rozmówki pod hasłem: żebyśmy-się-lepiej-poznali. Te całe zasrane
„reguły-które-obowiązują-w-naszym--domu". Michael westchnął i zabrał się
znowu do nalepiania cen na butelkach. Przynajmniej nie będzie już widywał
cynicznego, pełnego wyższości uśmieszku pana Hughesa. No i wreszcie zbliża się
koniec tych sztucznych sytuacji rodzinnych. Właśnie tego najbardziej
nienawidził. Gdyby rodziny zastępcze były czymś w rodzaju motelu, to byłoby w
porządku. Ale we wszystkich panował pogląd, że powinno się okazywać sobie
nawzajem przywiązanie, które tak naprawdę nie istniało.
Zresztą może czasem istniało. W biurze opieki społecznej Michael
widywał dzieci, które, jak mu się wydawało, miały dobre stosunki z przybranymi
rodzicami. Ale to były przeważnie bardzo małe dzieci. Słodkie maleństwa.
Kiedy Michael był małym dzieckiem, nie był słodki, był dziwny.
„Miał siedem lat", ale nie umiał mówić, nie umiał posługiwać się widelcem
czy też korzystać z toalety. Uczył się szybko, lecz nie był chłopcem, na widok
którego dorośli wydawaliby okrzyki zachwytu.
Rozległ się znowu dźwięk dzwoneczków. Wszedł Max. Michael
spojrzał na zegarek. Koniec pracy.
- Wychodzę, okay?! - zawołał.
- Do jutra! - odkrzyknęła Kristen ze swojego biura.
- Chodźmy - powiedział Michael, biorąc kurtkę.
- Chwileczkę! - zawołał Max. - Chciałbym najpierw zrobić trochę
zakupów. Macie mapy siedzib kosmitów?
- Jakaś kobieta raz mnie o to pytała. - Michael prychnął i
ruszył w kierunku jeepa przyjaciela.
- Okay, gdzie dziś jedziemy? - spytał Max, siadając za
kierownicą. Wyjechał z parkingu, kierując się w stronę pustyni.
Michael wyjął z kieszeni mapę. Wpatrywał się w zakres-kowane
miejsca, już przez nich przeszukane w nadziei, że odnajdą statek kosmiczny,
którym przylecieli ich rodzice. Uważał, że rząd, albo też agencja pod nazwą
Plan Wyczyszczenia Bazy Danych ukryła statek gdzieś w pobliżu miejsca
katastrofy. Nie sądził, by chcieli podjąć ryzyko przetransportowania go w zbyt
odległe miejsce. Michael postanowił prowadzić poszukiwania aż do skutku.
Ale co zrobi, kiedy już
zakreskuje cały stan na swojej mapie? Czy miałby zrezygnować z poszukiwań? Nie
zrobi tego. Odnalezienie statku stanowiło jedyną możliwość powrotu na jego
planetę, do prawdziwego domu. Jeśli zakreśli cały stan, zacznie od początku. Będzie
ponownie przeszukiwał każdy centymetr pustyni - i od nowa, i od nowa, i od
nowa.
- Słyszałem, że około dwudziestu kilometrów od miejsca
katastrofy też są jaskinie - rzekł. - Chcę sprawdzić, czy uda się je odnaleźć.
Może któraś z nich jest wystarczająco duża, by pomieścić statek. Podobno trudno
na nie natrafić. Otwory wejściowe to tylko szczeliny w podłożu, tak jak w
naszej jaskini.
Michael, Max i Isabel nie znali swojej przeszłości. Wiedzieli
tylko, że ich rodzice byli na pokładzie statku kosmicznego, który rozbił się na
pustyni w 1947 roku. Oznakowania ich inkubatorów były identyczne z symbolami na
odnalezionych szczątkach statku. Nie wiedzieli, w jaki sposób inkubatory
znalazły się w jaskini. Może któremuś z rodziców udało się ich uratować, zanim
sam umarł.
- Co robiłeś przez cały wieczór, kiedy ja pracowałem na życie? -
spytał Michael.
- No wiesz, to co zwykle. Obrabowałem bank. Poderwałem
listonoszkę. Zjadłem kolację z rodzicami - powiedział Max. -Aha, zadzwonił Ray
Iburg, ten facet, który jest właścicielem muzeum UFO. Dostałem u niego pracę.
Kiedy wyjechali z miasta, dodał gazu. Mieli teraz całą drogę dla
siebie.
- Nie uważasz, że jest w tym coś dziwnego, że obaj pracujemy w
turystycznych zasadzkach na ludzi, którzy mają bzika na punkcie kosmitów? -
spytał Michael.
- Przecież to Roswell. Połowa ludzi w tym mieście pracuje w
biznesie kosmicznym.
- Masz rację. Mogłoby być gorzej. Całe miasto mogłoby sprzedawać
produkty rybne czy coś w tym rodzaju - przyznał Michael.
Włączył radio, bo wiedział, że jeśli nie przestanie mówić, to w
końcu wygada się o spotkaniu z panem Cuddihym.
Nie chciał mówić przyjacielowi, że znowu zmienia rodzinę
zastępczą. Maxowi sprawiłoby to przykrość. Nie okazałby tego, wiedział bowiem,
że Michael nienawidzi litości. Pewnie zaproponowałby tylko, żeby na ostatni rok
liceum przyjaciel przeprowadził się do Evansów.
Michael wiedział, że państwo Evansowie zgodziliby się go
przyjąć. Parę lat temu, kiedy miał kolejny raz zmienić rodzinę zastępczą, pani
Evans chciała pójść do pana Cuddihy'ego i zaproponować, że zostanie jego
przybraną matką. Powiedziała, że on i tak prawie u nich mieszka i zawsze
przychodzi na posiłki.
Ale Evansowie
wychowywali Maxa i Isabel od czasu, kiedy ta dwójka była małymi dziećmi.
Stanowili rodzinę. Prawdziwą rodzinę. I chociaż państwo Evansowie byli dla
Michaela niesłychanie mili, wiedział, że wzięliby go tylko z litości.
Już tyle lat znosił pobyt w rodzinach zastępczych, że mógł
wytrzymać jeszcze trochę. Nie był zresztą tak bardzo nieszczęśliwy. To zbyt mocne
słowo.
Owszem, trudno
powiedzieć, żeby był całkowicie szczęśliwy. Ale czy tylko on? Miał przecież
oczy. Widział aury, te kolorowe otoczki wokół wszelkich żywych istot, tak
unikalne jak odciski palców. Te aury mówiły mu, że mnóstwo ludzi nie jest ani specjalnie
szczęśliwych, ani też całkowicie nieszczęśliwych. I dają sobie z tym radę.
Kiedy pędzili przez
pustynię, Michael wyglądał przez okno, całkowicie oderwany od rzeczywistości.
Nie miał ochoty nie tylko mówić, ale nawet myśleć. Chociaż jego ciało nadal
znajdowało się w samochodzie, cała reszta jakby rozpływała się w powietrzu.
- Ten motocykl działa mi na nerwy - odezwał się Max, ściszając
radio.
- Eh? - mruknął Michael. Wyprostował się i spojrzał na
przyjaciela.
- Cały czas jedzie za nami jakiś motocykl - powiedział Max.
Michael popatrzył w lusterko.
- Jedzie za nami? Jesteś pewien? Przecież w tym kierunku jest to
jedyna droga wyjazdowa z Roswell.
- Masz rację. Ale wiesz, o co mi chodzi? O tę aferę z maskotką.
To mnie zszokowało.
- Może powinieneś poddać ten gang motocyklowy małej próbie? -
zaproponował Michael.
Max skinął głową. Skręcił gwałtownie w lewo i wjechał na
pustynię. Motocykl nadal jechał autostradą.
- Fałszywy alarm - skwitował Michael.
- Zrobiłem się zbyt nerwowy - przyznał jego przyjaciel.
- No tak, przecież tutaj nikt na nas nie poluje ani nie chce
zabić - powiedział Michael ironicznym tonem.
- Stale zapominam, że jesteśmy tylko zwykłymi uczniami liceum.
Michael usłyszał nagle ryk silnika i obejrzał się. Przez
pustynię, w ślad ich jeepa, gnał motocykl.
- Wiesz co? Chyba dzisiejsza noc niezbyt nadaje się na
poszukiwania - powiedział.
Max zawrócił jeepa i ruszył w kierunku miasta.
- Wiesz co? Myślę, że masz rację.
***
Alex pochylił się, wpatrując się w dołek, wysłany zniszczoną,
ciemnoróżową wykładziną.
- Uważam, że do tego uderzenia powinnaś wziąć metalowy kij numer
dziewięć - zażartował.
Widział, że Isabel usiłuje powstrzymać uśmiech, ale niezupełnie
jej się to udaje.
- Widzisz. Od razu mówiłem, że minigolf poprawi ci humor.
Popatrz, ile przeszkód piętrzy się na tej małej planszy.
Położył piłeczkę dziewczyny na gumowej podkładce i wyprostował
się.
- Wciąż nie mogę uwierzyć, że wszyscy od razu zaczęliście mnie
oskarżać - powiedziała Isabel. - Akcja pod hasłem: obwiniamy Isabel.
- Mamy jeszcze stracha po tej aferze z Valentim - tłumaczył jej
Alex. - Każda taka paranoidalna głupota może nas drogo kosztować. Dlatego też
wszyscy rzucili się na ciebie.
- Niech lepiej zejdą ze mnie, bo nie będą musieli się już
martwić Valentim, tylko mną. - Isabel podeszła do piłki. -Minigolf jest chyba
najgłupszym sportem na świecie.
- Teraz uważaj -
powiedział Alex. - To jest wyjątkowo zdradziecki dołek, szokująco różowy statek
kosmiczny. - Mówił dziwnym głośnym szeptem, którego komentatorzy gry w golfa
używają w telewizji. - Zobaczycie, że trap, który prowadzi do tego statku,
wznosi się i obniża. Gracz musi wybrać odpowiedni moment, żeby piłka znalazła
się na statku.
Isabel nie zwracała na niego uwagi. Odgarnęła z twarzy długie
blond włosy, popatrzyła na piłkę, potem na trap i znowu na piłkę.
- Teraz obmyśla strzał - szeptał Alex. - Bierze zamach kijem.
Pięknie. Teraz...
- Teraz obraca się i uderza swojego towarzysza kijem golfowym po
głowie - przerwała mu dziewczyna. - Krew tryska na sztuczny trawnik pola
golfowego.
Alex postanowił zamilknąć. Zaproponował jej minigolfa tylko po
to, żeby pomóc otrząsnąć się dziewczynie ze złego nastroju, nie po to, żeby
wprawić ją w jeszcze gorszy humor.
Jesteś wspaniałym facetem, pomyślał. Takim, co zrobi wszystko w
imię przyjaźni. Fakt, że ten przyjaciel jest blondynką z niebieskimi oczami i
interesującymi krągłościami - czyli z tym, co cenisz najbardziej - nie ma z tym
nic wspólnego.
Isabel poczekała, aż trzeszczący trap statku kosmicznego się
obniży, machnęła kijem i nie trafiła nawet w piłkę. Gdy próbowała jeszcze raz,
piłka przeleciała przez spłowiała ciemno-różową wykładzinę i uderzyła w
podniesiony trap.
- Po co tu jeszcze siedzimy? - spytała.
- Bo to dobra zabawa - powiedział Alex. - Pomogę ci. Stanął za
plecami dziewczyny i położył ręce na jej dłoniach, w których trzymała kij.
Poczuł pomarańczowo-korzenny zapach jej włosów. Czy tylko mu się wydawało, czy
też Isabel zrobiła maleńki krok do tyłu, wtulając się w niego?
- Czy to na tym polega dobra zabawa? - spytała aksamitnym
głosem.
- Mogę stwierdzić z całą stanowczością, że ja świetnie się bawię
- odpowiedział Alex.
- A wiesz, co byłoby dla mnie najlepszą zabawą?
- Co? - Zorientował się, że pocą mu się dłonie. Miał nadzieję,
że Isabel tego nie czuje. To wcale nie byłoby zabawne.
- Gdybym mogła trafić tą cholerną piłką w ten cholerny statek
kosmiczny - powiedziała Isabel słodkim głosikiem.
Ach, tak, golf, pomyślał Alex.
- Okay, nie czekaj, aż trap całkowicie się obniży, bo zdąży się
podnieść, zanim dosięgnie go piłka. Uderzasz, kiedy trap zaczyna się obniżać.
Alex zmusił się do skoncentrowania uwagi na trapie. Pokierował
uderzeniem dziewczyny. Gdy piłka wpadła wprost do statku kosmicznego, Isabel
zapiszczała z radości.
- Nagle sobie uświadomiłem, że jestem w towarzystwie
cheerleaderki - powiedział Alex.
Isabel zaczerwieniła się.
- Piszczałam jak Stacey Scheinin.
- W porządku. Minigolf wyzwala emocje - pocieszał ją AIex.
Skierował uderzenie na statek. Jego piłka znalazła się blisko piłki Isabel, tuż
obok dołka. - Pomóc ci? - spytał.
- Chyba uda mi się samej.
Czy to miało oznaczać, że nie chce, by ją obejmował? A może
myślała, że nie powinien jej pomagać? A może... ? Tyle myśli przebiegało mu
przez głowę, w takim tempie, jakby był chomikiem, który biega w obrotowym
kółku. Trudno było zrozumieć tę dziewczynę. Tak, flirtowała z nim, ale nie miał
pojęcia, co naprawdę myśli. Czy to była tylko chwilowa zabawa? A może Isabel
sądziła, że coś się między nimi nawiązuje?
Zbyt wiele czasu spędzam
z Liz i Marią, stwierdził. To wspaniałe dziewczyny. Fajnie jest mieć takie
kumpelki, ale nie można myśleć tymi samymi kategoriami co one. Jeśli nie będzie
się pilnował, zaraz spyta Isabel, co sądzi o ich wzajemnych stosunkach, i
zaprosi ją na kawę o miętowym smaku.
- Więc to koniec, prawda? Mieliśmy już dość zabawy? -odezwała
się Isabel.
- Został nam jeszcze tamten dołek - powiedział Alex. -Jeśli
twoja piłka wpadnie w usta kosmity, nie płacisz za następną grę.
Isabel patrzyła z uniesionymi brwiami na wielkiego zielonego
kosmitę.
- Myślałam, że wszyscy tutaj wyobrażają sobie kosmitów jako
maleńkie, zielone ludziki.
- Gdyby był mały, to otwór byłby niżej i łatwiej byłoby wcelować
piłką. Wtedy byłoby zbyt wiele bezpłatnych gier -tłumaczył Alex. - Nie mogę
uwierzyć, że nigdy nie grałaś w minigolfa.
- Kto chodzi na minigolfa...
To znaczy, że przyszła tu ze względu na minie, a nie na tę grę,
pomyślał Alex.
Chomik zaczął znowu biegać w swoim kółku. Czy to miało oznaczać,
że Isabel traktuje to jak randkę? No nie. Nikt żyjący w obecnym czasach nie
umawia się na randki. Może ci z młodszych klas. Ale czy ona uważa, że to jest
„to coś"? Coś na linii facet-dziewczyna? Czy na linii facet-dziewczyna nie
pojawi się coś w rodzaju pocałunków na zakończenie tego... no, jakkolwiek się
to nazywa.
Od czasu szkolnego balu, kiedy w tym długim cudownym tańcu
trzymał ją w objęciach, Alex marzył o tym, by ją pocałować.
To nie całkiem tak, przypomniał sobie. Zobaczył Isabel na
korytarzu tego samego dnia, kiedy przeniósł się do liceum Olsena -
dziewiętnastego sierpnia zeszłego roku. I od tamtego czasu marzył, żeby ją
pocałować.
Rzucił okiem na Isabel. Patrzyła na niego zdumiona.
- Czy przeprowadzasz jakieś eksperymenty wizualne, czy chcesz
stosować psychotechnikę, żeby zdobyć tę darmową grę? - spytała.
Na pewno uznała go za głupka, kiedy tak stał i wpatrywał się w
przestrzeń.
- Hm, tak - mruknął. - To cechuje graczy w minigolfa. -Zamachnął
się kijem, nawet nie celując. Nie trafił.
Isabel ostrożnie położyła swoją piłkę.
- Myślę, że już wiem, na czym to wszystko polega. Rodzice będą
ze mnie dumni. - Uderzyła. Piłka poleciała w kierunku broni laserowej, którą
kosmita trzymał w prawej ręce, potem skręciła w lewo i wpadła mu do ust.
Czerwone oczy kosmity zabłysły. „Zaprowadź mnie do swojego szefa
- zaskrzeczał elektronicznym głosem. - Do swooojego szefa. Zaprooowaadź mnieee
dooo... ". I umilkł.
Do Isabel podbiegł chłopak, który podawał graczom kije.
- Ma pani darmowe grę. To było niesamowite. Jeszcze nikomu się
nie udało. Nigdy! - wołał z przejęciem, wciskając jej do ręki kupony na kolejną
bezpłatną grę.
Kiedy odszedł, Alex przybił Isabel piątkę.
- Jestem pod wrażeniem - powiedział.
Nie odezwała się. Nie odrywała wzroku od ogromnego kosmity.
Pewnie jest zdumiona, że jej się udało, pomyślał. Gdyby była tu
Liz, uznałaby, że jest to sprzeczne z prawami fizyki.
Tak samo powiedziała, kiedy chłopak w stroju maskotki wpadł do
pojemnika. Alex już się nie uśmiechał.
- Czułam to - wyjąkała Isabel, nadal wpatrując się w kosmitę.
Kiedy obróciła się w stronę Alexa, zauważył, że zbladła.
- Czułam, że ktoś używa mocy.
- Jesteś tego pewna?
- Absolutnie tak. - Rzuciła ostatnie spojrzenie na kosmitę.
-Chodźmy stąd.
Zostawili swoje kije i wyszli na parking.
Alex nie mógł tego zrozumieć. Było oczywiste, że ani Max, ani
Michael nie przyszli tam za Isabel, aby pomóc jej w otrzymaniu premii.
Twierdzili również, że nie jest możliwe, by pojawił się jeszcze jakiś kosmita.
Więc o co tu chodziło?
Cokolwiek to było, ześrodkowywało się wokół Isabel. Chłopak
maskotka został wyrzucony w powietrze wtedy, kiedy zaczął jej dokuczać. I to
ona wykonała ten nieprawdopodobny strzał wprost w usta kosmity.
Zatrzymali się przy wysłużonym volkswagenie Alexa.
- Uh, Isabel - zaczął i się zawahał. Nie chciał tego powiedzieć.
Zrobił przecież wszystko, co mógł, by poprawić jej nastrój, a teraz chciał
zniszczyć efekty swoich starań.
- Strzelaj. - Spojrzała na niego zwężonymi oczami.
- Czy całkowicie panujesz nad swoją mocą? - zdecydował się
wreszcie zadać jej pytanie. - To znaczy, czy używałaś jej kiedyś nieświadomie?
- Myślisz, że chcąc oddać dobry strzał w minigolfie, mogłam
nieświadomie użyć mocy? - spytała. - Dziękuję ci, Alex. Jesteś taki sam jak
cała reszta. Uważasz, że wszystko jest moją winą.
- To nie byłaby twoja wina, gdybyś nieś... - zaczął, chcąc
ratować sytuację.
- Nie ma takiej możliwości - przerwała mu Isabel i popchnęła go
na samochód. Stała tak blisko, że czuł ciepło promieniujące z ciała dziewczyny.
Jej korzenny zapach przyprawiał go o zawrót głowy.
Przysunęła się jeszcze bliżej.
- Nigdy nie robię rzeczy, których nie zaplanowałam - oświadczyła
stanowczym tonem.
Objęła Alexa za szyję i pocałowała go. Był to długi namiętny
pocałunek. Wszystkie pytania uleciały mu z głowy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz