poniedziałek, 24 czerwca 2013

Rozdział drugi

***2***
UFO H2O. Czytaj: butelkowana woda z kosmitą na etykiecie. Turyści kupią wszystko, pomyślał Michael. Miał w ręku przyrząd do mechanicznego naklejania cen. Każda butelka musiała być oznaczona ceną. Jego szefowa, Kristen Pettit, mówiła, że filokosmici zapłacą 6 dolarów i 99 centów za każdą butelkę wody. I miała rację.
„Towary kosmiczne" nieprawdopodobnie napędzały kasę. Z tyłu lokalu mieścił się zwyczajny sklep, gdzie mieszkańcy Roswell kupowali mleko, napoje gazowane i tego typu rzeczy. część przy wejściu zapchana była lichymi gadżetami, za to w bardzo wygórowanych cenach. Cały ten chłam był szaloną atrakcją dla turystów. Były tam szczoteczki do zębów z głowami kosmitów, biżuteria kosmiczna, która świeciła w ciemnościach, figurki kosmitów na bokserskim ringu i kubki do kawy z na-pisami - „Sześć metod rozpoznawania, czy twój współpracownik jest kosmitą".
Michael doszedł do wniosku, że mógłby zostać milionerem w ciągu jednego tygodnia - gdyby każdemu klientowi zdradził prawdę o sobie. Dostałby pewnie tysiąc dolarów za jeden włos ze swojej głowy. Mógłby nawet sprzedawać kawałki paznokci.
Naturalnie ten projekt natychmiastowego wzbogacenia się miał swoje wady. Gdyby powiedział komuś, że jest kosmitą, prawdopodobnie skończyłoby się to jego śmiercią. Albo zostałby zamknięty w jakiejś klatce, jako obiekt badań naukowych. „Przyjdźcie zobaczyć naszego królika doświadczalnego, kosmitę milionera". Dobra.
Zadźwięczały zawieszone przy wejściu do sklepu dzwoneczki - oczywiście ozdobione twarzami kosmitów. Michael nawet się nie odwrócił. Klient sam go znajdzie. Był przygotowany na to, że każdy turysta będzie chciał mu zadać co najmniej cztery miliony pytań na temat Tajemnicy Roswell.
Powinien sobie nagrać małe przemówienie: „Witamy w Magazynie Towarów Kosmicznych. Chciałbym państwa zapoznać z historią Tajemnicy Roswell. My wszyscy jesteśmy z niej bardzo dumni. W latach czterdziestych tuż koło naszego miasta rozbił się statek kosmiczny. Co prawda katastrofa miała miejsce prawie sto kilometrów stąd, ale tego nie mówimy, bo wtedy nie moglibyśmy wyciągać pieniędzy od turystów. Jeszcze żyje kilku mieszkańców, którzy twierdzą, że widzieli ten statek i zwłoki kosmitów. Dlaczego nie ma ani statku, ani tych malutkich ciałek kosmitów w naszym muzeum UFO? Zaraz wam powiem. Rząd wszystko zakamuflował. Wmawiali ludziom, że to, co widzieli, było tylko balonem meteorologicznym. I...
- Mam pytanie - za plecami Michaela rozległ się jakiś głos.
To mi niespodzianka, pomyślał. Obrócił się i zobaczył pana Cuddihy'ego. Chłopak stłumił westchnienie. Dlaczego opieka społeczna nie przydzieliła mu jednego z tych mniej zaangażowanych pracowników? Kogoś, kto nawet by nie zauważył, że Michael nie stawił się na rozmowę.
- Chce pan wiedzieć, co myślę o taśmie z sekcji zwłok kosmitów? Czy uważam ją za oszustwo? - spytał Michael.
Pan Cuddihy potrząsnął tylko głową.
- Podczas wyznaczonego spotkania, które zlekceważyłeś, chciałem się dowiedzieć, jak stoją sprawy z Hughesami.
- Chyba okay. - Michael wzruszył ramionami.
Jego przybrany ojciec był niezłym palantem, który zawsze chciał postawić na swoim, ale chłopak potrafił sobie z nim radzić. Przez te wszystkie lata nie udało mu się trafić do idealnej rodziny zastępczej, a zmieniał je często.
- Podczas naszej ostatniej rozmowy pan Hughes wspominał o jakiejś furgonetce - zauważył pan Cuddihy.
Michael nie odezwał się. Co miałby powiedzieć? Dobrze wiedział, o jakiej furgonetce mówił kurator. O tym starym gracie, którego pan Hughes postawił na klockach na podwórzu, na tyłach domu. Stał tam bardzo długo, dopóki Michael nie postanowił zrobić z niego użytku.
Michael i Max wysłali furgonetkę na dno Lakę Lee. Szeryf Valenti był już bliski zdemaskowania Maxa. Michael ułożył więc plan, który miał przekonać Valentiego, że kosmita, na którego polował, stracił życie - utopił się w głębokim jeziorze. Tak się pechowo złożyło dla pana Hughesa, że do wykonania tego planu potrzebna była jego furgonetka.
- Pan Hughes powiedział mi, że przed kilkoma tygodniami samochód zniknął w tajemniczych okolicznościach.
- Powinien o tym porozmawiać z żoną - rzekł Michael. -Ona nienawidziła tego rzęcha. Nazywała go najohydniejszą na świecie ozdobą podwórza. Stale się odgrażała, że oklei go gipsowymi elfami i innymi różnościami, dla dodania mu urody.
To była prawda. Usunięcie pick-upu oznaczało wyświadczenie przysługi pani Hughes, a ona była o wiele bardziej w porządku niż jej mąż.
- Więc nic nie wiesz o tej furgonetce? - Pan Cuddihy roześmiał się.
Michael znowu wzruszył ramionami.
- Nie rozumiem, jak w ogóle można było wyciągnąć ją z podwórza. Nie sposób było zapalić silnika.
Naturalnie ktoś obdarzony mocą, tak jak on i Max, łatwo mógł sobie z tym poradzić, korzystając wyłącznie z siły koncentracji. Nie podzielił się jednak tą wiadomością z pracownikiem opieki społecznej.
- Okay, obiecałem panu Hughes, że poruszę ten temat, i zrobiłem to - powiedział pan Cuddihy. - Ale przyszedłem tu w zupełnie innej sprawie. Chciałem się zorientować, jak ci się układa w domu. Nie jestem pewien, czy dom państwa Hughes jest dla ciebie odpowiednim miejscem. Myślałem o tym, żeby ci znaleźć coś innego.
Czytaj: Państwo Hughes nie chcą, żeby Michael dłużej z nimi mieszkał.
Michael nagle zesztywniał; czuł, jak napinają mu się mięśnie. Ale o co ci właściwie chodzi? - pomyślał. Przecież to tylko miejsce, gdzie można się przespać.
- Kiedy mam się spakować? - spytał.
- Chwileczkę, nie wyprzedzaj mnie - zaprotestował pan Cuddihy. - Jeśli uważasz, że stosunki z Hughesami nieźle ci się układają, to mógłbym zorganizować kilka spotkań grupowego doradztwa i...
- Nie. Pan ma rację. Nie pasujemy do siebie. - Michael odgarnął pasma kruczoczarnych włosów, które opadły mu na oczy. - Czy to już wszystko? Bo szefowa zostawiła mi tu całą masę pracy.
- To wszystko - oświadczył pan Cuddihy. - Za kilka dni podam ci więcej szczegółów. Wtedy wyznaczymy sobie następne spotkanie. Mam nadzieję, że przyjdziesz.
- Tak, przyjdę. Bez wątpienia.
Idź już sobie, pomyślał Michael. Kurator był całkiem w porządku, ale jego podopieczny byłby szczęśliwy, gdyby go już więcej nie musiał oglądać. Niech tylko skończy osiemnaście lat... Do widzenia, panie Cuddihy. Do widzenia, rodziny zastępcze.
Sam nie był pewien, kiedy powinien obchodzić osiemnaste urodziny. Kiedy wydostał się z inkubatora, była zima; to wiedział. Wyglądał wtedy jak siedmioletnia istota ludzka. Czy to oznaczało, że wyszedł z inkubatora w swoje siódme urodziny czy też w pierwsze, czy... ?
Teraz to już nie miało znaczenia. Ważna była data urodzin, którą przypisali mu pracownicy opieki społecznej. Jeszcze niecałe sześć miesięcy do dnia, kiedy odzyska wolność.
- Wkrótce do ciebie zatelefonuję - powiedział pan Cuddihy, wychodząc ze sklepu.
Tak, zadzwoni i rozpocznie się nowy cyrk z rodziną zastępczą. Te wszystkie rozmówki pod hasłem: żebyśmy-się-lepiej-poznali. Te całe zasrane „reguły-które-obowiązują-w-naszym--domu". Michael westchnął i zabrał się znowu do nalepiania cen na butelkach. Przynajmniej nie będzie już widywał cynicznego, pełnego wyższości uśmieszku pana Hughesa. No i wreszcie zbliża się koniec tych sztucznych sytuacji rodzinnych. Właśnie tego najbardziej nienawidził. Gdyby rodziny zastępcze były czymś w rodzaju motelu, to byłoby w porządku. Ale we wszystkich panował pogląd, że powinno się okazywać sobie nawzajem przywiązanie, które tak naprawdę nie istniało.
Zresztą może czasem istniało. W biurze opieki społecznej Michael widywał dzieci, które, jak mu się wydawało, miały dobre stosunki z przybranymi rodzicami. Ale to były przeważnie bardzo małe dzieci. Słodkie maleństwa.
Kiedy Michael był małym dzieckiem, nie był słodki, był dziwny. „Miał siedem lat", ale nie umiał mówić, nie umiał posługiwać się widelcem czy też korzystać z toalety. Uczył się szybko, lecz nie był chłopcem, na widok którego dorośli wydawaliby okrzyki zachwytu.
Rozległ się znowu dźwięk dzwoneczków. Wszedł Max. Michael spojrzał na zegarek. Koniec pracy.
- Wychodzę, okay?! - zawołał.
- Do jutra! - odkrzyknęła Kristen ze swojego biura.
- Chodźmy - powiedział Michael, biorąc kurtkę.
- Chwileczkę! - zawołał Max. - Chciałbym najpierw zrobić trochę zakupów. Macie mapy siedzib kosmitów?
- Jakaś kobieta raz mnie o to pytała. - Michael prychnął i ruszył w kierunku jeepa przyjaciela.
- Okay, gdzie dziś jedziemy? - spytał Max, siadając za kierownicą. Wyjechał z parkingu, kierując się w stronę pustyni.
Michael wyjął z kieszeni mapę. Wpatrywał się w zakres-kowane miejsca, już przez nich przeszukane w nadziei, że odnajdą statek kosmiczny, którym przylecieli ich rodzice. Uważał, że rząd, albo też agencja pod nazwą Plan Wyczyszczenia Bazy Danych ukryła statek gdzieś w pobliżu miejsca katastrofy. Nie sądził, by chcieli podjąć ryzyko przetransportowania go w zbyt odległe miejsce. Michael postanowił prowadzić poszukiwania aż do skutku.
Ale co zrobi, kiedy już zakreskuje cały stan na swojej mapie? Czy miałby zrezygnować z poszukiwań? Nie zrobi tego. Odnalezienie statku stanowiło jedyną możliwość powrotu na jego planetę, do prawdziwego domu. Jeśli zakreśli cały stan, zacznie od początku. Będzie ponownie przeszukiwał każdy centymetr pustyni - i od nowa, i od nowa, i od nowa.
- Słyszałem, że około dwudziestu kilometrów od miejsca katastrofy też są jaskinie - rzekł. - Chcę sprawdzić, czy uda się je odnaleźć. Może któraś z nich jest wystarczająco duża, by pomieścić statek. Podobno trudno na nie natrafić. Otwory wejściowe to tylko szczeliny w podłożu, tak jak w naszej jaskini.
Michael, Max i Isabel nie znali swojej przeszłości. Wiedzieli tylko, że ich rodzice byli na pokładzie statku kosmicznego, który rozbił się na pustyni w 1947 roku. Oznakowania ich inkubatorów były identyczne z symbolami na odnalezionych szczątkach statku. Nie wiedzieli, w jaki sposób inkubatory znalazły się w jaskini. Może któremuś z rodziców udało się ich uratować, zanim sam umarł.
- Co robiłeś przez cały wieczór, kiedy ja pracowałem na życie? - spytał Michael.
- No wiesz, to co zwykle. Obrabowałem bank. Poderwałem listonoszkę. Zjadłem kolację z rodzicami - powiedział Max. -Aha, zadzwonił Ray Iburg, ten facet, który jest właścicielem muzeum UFO. Dostałem u niego pracę.
Kiedy wyjechali z miasta, dodał gazu. Mieli teraz całą drogę dla siebie.
- Nie uważasz, że jest w tym coś dziwnego, że obaj pracujemy w turystycznych zasadzkach na ludzi, którzy mają bzika na punkcie kosmitów? - spytał Michael.
- Przecież to Roswell. Połowa ludzi w tym mieście pracuje w biznesie kosmicznym.
- Masz rację. Mogłoby być gorzej. Całe miasto mogłoby sprzedawać produkty rybne czy coś w tym rodzaju - przyznał Michael.
Włączył radio, bo wiedział, że jeśli nie przestanie mówić, to w końcu wygada się o spotkaniu z panem Cuddihym.
Nie chciał mówić przyjacielowi, że znowu zmienia rodzinę zastępczą. Maxowi sprawiłoby to przykrość. Nie okazałby tego, wiedział bowiem, że Michael nienawidzi litości. Pewnie zaproponowałby tylko, żeby na ostatni rok liceum przyjaciel przeprowadził się do Evansów.
Michael wiedział, że państwo Evansowie zgodziliby się go przyjąć. Parę lat temu, kiedy miał kolejny raz zmienić rodzinę zastępczą, pani Evans chciała pójść do pana Cuddihy'ego i zaproponować, że zostanie jego przybraną matką. Powiedziała, że on i tak prawie u nich mieszka i zawsze przychodzi na posiłki.
Ale Evansowie wychowywali Maxa i Isabel od czasu, kiedy ta dwójka była małymi dziećmi. Stanowili rodzinę. Prawdziwą rodzinę. I chociaż państwo Evansowie byli dla Michaela niesłychanie mili, wiedział, że wzięliby go tylko z litości.
Już tyle lat znosił pobyt w rodzinach zastępczych, że mógł wytrzymać jeszcze trochę. Nie był zresztą tak bardzo nieszczęśliwy. To zbyt mocne słowo.
Owszem, trudno powiedzieć, żeby był całkowicie szczęśliwy. Ale czy tylko on? Miał przecież oczy. Widział aury, te kolorowe otoczki wokół wszelkich żywych istot, tak unikalne jak odciski palców. Te aury mówiły mu, że mnóstwo ludzi nie jest ani specjalnie szczęśliwych, ani też całkowicie nieszczęśliwych. I dają sobie z tym radę.
Kiedy pędzili przez pustynię, Michael wyglądał przez okno, całkowicie oderwany od rzeczywistości. Nie miał ochoty nie tylko mówić, ale nawet myśleć. Chociaż jego ciało nadal znajdowało się w samochodzie, cała reszta jakby rozpływała się w powietrzu.
- Ten motocykl działa mi na nerwy - odezwał się Max, ściszając radio.
- Eh? - mruknął Michael. Wyprostował się i spojrzał na przyjaciela.
- Cały czas jedzie za nami jakiś motocykl - powiedział Max. Michael popatrzył w lusterko.
- Jedzie za nami? Jesteś pewien? Przecież w tym kierunku jest to jedyna droga wyjazdowa z Roswell.
- Masz rację. Ale wiesz, o co mi chodzi? O tę aferę z maskotką. To mnie zszokowało.
- Może powinieneś poddać ten gang motocyklowy małej próbie? - zaproponował Michael.
Max skinął głową. Skręcił gwałtownie w lewo i wjechał na pustynię. Motocykl nadal jechał autostradą.
- Fałszywy alarm - skwitował Michael.
- Zrobiłem się zbyt nerwowy - przyznał jego przyjaciel.
- No tak, przecież tutaj nikt na nas nie poluje ani nie chce zabić - powiedział Michael ironicznym tonem.
- Stale zapominam, że jesteśmy tylko zwykłymi uczniami liceum.
Michael usłyszał nagle ryk silnika i obejrzał się. Przez pustynię, w ślad ich jeepa, gnał motocykl.
- Wiesz co? Chyba dzisiejsza noc niezbyt nadaje się na poszukiwania - powiedział.
Max zawrócił jeepa i ruszył w kierunku miasta.
- Wiesz co? Myślę, że masz rację.
***
Alex pochylił się, wpatrując się w dołek, wysłany zniszczoną, ciemnoróżową wykładziną.
- Uważam, że do tego uderzenia powinnaś wziąć metalowy kij numer dziewięć - zażartował.
Widział, że Isabel usiłuje powstrzymać uśmiech, ale niezupełnie jej się to udaje.
- Widzisz. Od razu mówiłem, że minigolf poprawi ci humor. Popatrz, ile przeszkód piętrzy się na tej małej planszy.
Położył piłeczkę dziewczyny na gumowej podkładce i wyprostował się.
- Wciąż nie mogę uwierzyć, że wszyscy od razu zaczęliście mnie oskarżać - powiedziała Isabel. - Akcja pod hasłem: obwiniamy Isabel.
- Mamy jeszcze stracha po tej aferze z Valentim - tłumaczył jej Alex. - Każda taka paranoidalna głupota może nas drogo kosztować. Dlatego też wszyscy rzucili się na ciebie.
- Niech lepiej zejdą ze mnie, bo nie będą musieli się już martwić Valentim, tylko mną. - Isabel podeszła do piłki. -Minigolf jest chyba najgłupszym sportem na świecie.
- Teraz uważaj - powiedział Alex. - To jest wyjątkowo zdradziecki dołek, szokująco różowy statek kosmiczny. - Mówił dziwnym głośnym szeptem, którego komentatorzy gry w golfa używają w telewizji. - Zobaczycie, że trap, który prowadzi do tego statku, wznosi się i obniża. Gracz musi wybrać odpowiedni moment, żeby piłka znalazła się na statku.
Isabel nie zwracała na niego uwagi. Odgarnęła z twarzy długie blond włosy, popatrzyła na piłkę, potem na trap i znowu na piłkę.
- Teraz obmyśla strzał - szeptał Alex. - Bierze zamach kijem. Pięknie. Teraz...
- Teraz obraca się i uderza swojego towarzysza kijem golfowym po głowie - przerwała mu dziewczyna. - Krew tryska na sztuczny trawnik pola golfowego.
Alex postanowił zamilknąć. Zaproponował jej minigolfa tylko po to, żeby pomóc otrząsnąć się dziewczynie ze złego nastroju, nie po to, żeby wprawić ją w jeszcze gorszy humor.
Jesteś wspaniałym facetem, pomyślał. Takim, co zrobi wszystko w imię przyjaźni. Fakt, że ten przyjaciel jest blondynką z niebieskimi oczami i interesującymi krągłościami - czyli z tym, co cenisz najbardziej - nie ma z tym nic wspólnego.
Isabel poczekała, aż trzeszczący trap statku kosmicznego się obniży, machnęła kijem i nie trafiła nawet w piłkę. Gdy próbowała jeszcze raz, piłka przeleciała przez spłowiała ciemno-różową wykładzinę i uderzyła w podniesiony trap.
- Po co tu jeszcze siedzimy? - spytała.
- Bo to dobra zabawa - powiedział Alex. - Pomogę ci. Stanął za plecami dziewczyny i położył ręce na jej dłoniach, w których trzymała kij. Poczuł pomarańczowo-korzenny zapach jej włosów. Czy tylko mu się wydawało, czy też Isabel zrobiła maleńki krok do tyłu, wtulając się w niego?
- Czy to na tym polega dobra zabawa? - spytała aksamitnym głosem.
- Mogę stwierdzić z całą stanowczością, że ja świetnie się bawię - odpowiedział Alex.
- A wiesz, co byłoby dla mnie najlepszą zabawą?
- Co? - Zorientował się, że pocą mu się dłonie. Miał nadzieję, że Isabel tego nie czuje. To wcale nie byłoby zabawne.
- Gdybym mogła trafić tą cholerną piłką w ten cholerny statek kosmiczny - powiedziała Isabel słodkim głosikiem.
Ach, tak, golf, pomyślał Alex.
- Okay, nie czekaj, aż trap całkowicie się obniży, bo zdąży się podnieść, zanim dosięgnie go piłka. Uderzasz, kiedy trap zaczyna się obniżać.
Alex zmusił się do skoncentrowania uwagi na trapie. Pokierował uderzeniem dziewczyny. Gdy piłka wpadła wprost do statku kosmicznego, Isabel zapiszczała z radości.
- Nagle sobie uświadomiłem, że jestem w towarzystwie cheerleaderki - powiedział Alex.
Isabel zaczerwieniła się.
- Piszczałam jak Stacey Scheinin.
- W porządku. Minigolf wyzwala emocje - pocieszał ją AIex. Skierował uderzenie na statek. Jego piłka znalazła się blisko piłki Isabel, tuż obok dołka. - Pomóc ci? - spytał.
- Chyba uda mi się samej.
Czy to miało oznaczać, że nie chce, by ją obejmował? A może myślała, że nie powinien jej pomagać? A może... ? Tyle myśli przebiegało mu przez głowę, w takim tempie, jakby był chomikiem, który biega w obrotowym kółku. Trudno było zrozumieć tę dziewczynę. Tak, flirtowała z nim, ale nie miał pojęcia, co naprawdę myśli. Czy to była tylko chwilowa zabawa? A może Isabel sądziła, że coś się między nimi nawiązuje?
Zbyt wiele czasu spędzam z Liz i Marią, stwierdził. To wspaniałe dziewczyny. Fajnie jest mieć takie kumpelki, ale nie można myśleć tymi samymi kategoriami co one. Jeśli nie będzie się pilnował, zaraz spyta Isabel, co sądzi o ich wzajemnych stosunkach, i zaprosi ją na kawę o miętowym smaku.
- Więc to koniec, prawda? Mieliśmy już dość zabawy? -odezwała się Isabel.
- Został nam jeszcze tamten dołek - powiedział Alex. -Jeśli twoja piłka wpadnie w usta kosmity, nie płacisz za następną grę.
Isabel patrzyła z uniesionymi brwiami na wielkiego zielonego kosmitę.
- Myślałam, że wszyscy tutaj wyobrażają sobie kosmitów jako maleńkie, zielone ludziki.
- Gdyby był mały, to otwór byłby niżej i łatwiej byłoby wcelować piłką. Wtedy byłoby zbyt wiele bezpłatnych gier -tłumaczył Alex. - Nie mogę uwierzyć, że nigdy nie grałaś w minigolfa.
- Kto chodzi na minigolfa...
To znaczy, że przyszła tu ze względu na minie, a nie na tę grę, pomyślał Alex.
Chomik zaczął znowu biegać w swoim kółku. Czy to miało oznaczać, że Isabel traktuje to jak randkę? No nie. Nikt żyjący w obecnym czasach nie umawia się na randki. Może ci z młodszych klas. Ale czy ona uważa, że to jest „to coś"? Coś na linii facet-dziewczyna? Czy na linii facet-dziewczyna nie pojawi się coś w rodzaju pocałunków na zakończenie tego... no, jakkolwiek się to nazywa.
Od czasu szkolnego balu, kiedy w tym długim cudownym tańcu trzymał ją w objęciach, Alex marzył o tym, by ją pocałować.
To nie całkiem tak, przypomniał sobie. Zobaczył Isabel na korytarzu tego samego dnia, kiedy przeniósł się do liceum Olsena - dziewiętnastego sierpnia zeszłego roku. I od tamtego czasu marzył, żeby ją pocałować.
Rzucił okiem na Isabel. Patrzyła na niego zdumiona.
- Czy przeprowadzasz jakieś eksperymenty wizualne, czy chcesz stosować psychotechnikę, żeby zdobyć tę darmową grę? - spytała.
Na pewno uznała go za głupka, kiedy tak stał i wpatrywał się w przestrzeń.
- Hm, tak - mruknął. - To cechuje graczy w minigolfa. -Zamachnął się kijem, nawet nie celując. Nie trafił.
Isabel ostrożnie położyła swoją piłkę.
- Myślę, że już wiem, na czym to wszystko polega. Rodzice będą ze mnie dumni. - Uderzyła. Piłka poleciała w kierunku broni laserowej, którą kosmita trzymał w prawej ręce, potem skręciła w lewo i wpadła mu do ust.
Czerwone oczy kosmity zabłysły. „Zaprowadź mnie do swojego szefa - zaskrzeczał elektronicznym głosem. - Do swooojego szefa. Zaprooowaadź mnieee dooo... ". I umilkł.
Do Isabel podbiegł chłopak, który podawał graczom kije.
- Ma pani darmowe grę. To było niesamowite. Jeszcze nikomu się nie udało. Nigdy! - wołał z przejęciem, wciskając jej do ręki kupony na kolejną bezpłatną grę.
Kiedy odszedł, Alex przybił Isabel piątkę.
- Jestem pod wrażeniem - powiedział.
Nie odezwała się. Nie odrywała wzroku od ogromnego kosmity.
Pewnie jest zdumiona, że jej się udało, pomyślał. Gdyby była tu Liz, uznałaby, że jest to sprzeczne z prawami fizyki.
Tak samo powiedziała, kiedy chłopak w stroju maskotki wpadł do pojemnika. Alex już się nie uśmiechał.
- Czułam to - wyjąkała Isabel, nadal wpatrując się w kosmitę.
Kiedy obróciła się w stronę Alexa, zauważył, że zbladła.
- Czułam, że ktoś używa mocy.
- Jesteś tego pewna?
- Absolutnie tak. - Rzuciła ostatnie spojrzenie na kosmitę. -Chodźmy stąd.
Zostawili swoje kije i wyszli na parking.
Alex nie mógł tego zrozumieć. Było oczywiste, że ani Max, ani Michael nie przyszli tam za Isabel, aby pomóc jej w otrzymaniu premii. Twierdzili również, że nie jest możliwe, by pojawił się jeszcze jakiś kosmita. Więc o co tu chodziło?
Cokolwiek to było, ześrodkowywało się wokół Isabel. Chłopak maskotka został wyrzucony w powietrze wtedy, kiedy zaczął jej dokuczać. I to ona wykonała ten nieprawdopodobny strzał wprost w usta kosmity.
Zatrzymali się przy wysłużonym volkswagenie Alexa.
- Uh, Isabel - zaczął i się zawahał. Nie chciał tego powiedzieć. Zrobił przecież wszystko, co mógł, by poprawić jej nastrój, a teraz chciał zniszczyć efekty swoich starań.
- Strzelaj. - Spojrzała na niego zwężonymi oczami.
- Czy całkowicie panujesz nad swoją mocą? - zdecydował się wreszcie zadać jej pytanie. - To znaczy, czy używałaś jej kiedyś nieświadomie?
- Myślisz, że chcąc oddać dobry strzał w minigolfie, mogłam nieświadomie użyć mocy? - spytała. - Dziękuję ci, Alex. Jesteś taki sam jak cała reszta. Uważasz, że wszystko jest moją winą.
- To nie byłaby twoja wina, gdybyś nieś... - zaczął, chcąc ratować sytuację.
- Nie ma takiej możliwości - przerwała mu Isabel i popchnęła go na samochód. Stała tak blisko, że czuł ciepło promieniujące z ciała dziewczyny. Jej korzenny zapach przyprawiał go o zawrót głowy.
Przysunęła się jeszcze bliżej.
- Nigdy nie robię rzeczy, których nie zaplanowałam - oświadczyła stanowczym tonem.
Objęła Alexa za szyję i pocałowała go. Był to długi namiętny pocałunek. Wszystkie pytania uleciały mu z głowy. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz