czwartek, 27 czerwca 2013

Rozdział ósmy

***8***
Liz wybiegła z kawiarni. Chciała mieć jak najwięcej czasu, żeby przygotować się do dyskusji, którą miały przeprowadzić przed całą klasą z Arlene Błuth. Arlene wypożyczyła ze szkolnej biblioteki wszystkie książki, które miały związek z tematem ich debaty. Liz nie sądziła, że Arlene potrzebowała tych wszystkich książek, by przygotować się do dyskusji - po prostu nie chciała, żeby Liz miała do nich dostęp. To byłoby wspieranie nieprzyjaciela, a Arlene nigdy tego nie robiła.
Liz szła więc do biblioteki publicznej, mając nadzieję, że jej przeciwniczka jeszcze tam nie dotarła. Kiedy przechodziła przez Alameda, pojawił się przy niej szeryf Valenti.
Liz nie przyspieszyła kroku, ale i nie zwolniła. Starała się utrzymać obojętny wyraz twarzy i nie mieć przyspieszonego oddechu. Przeżywała chwilowy napad paniki, ale Valenti nie musiał o tym wiedzieć.
Szli obok siebie w milczeniu. Jeśli chce mnie o coś spytać, to niech się odezwie pierwszy, pomyślała Liz. Dlaczego miałabym mu ułatwiać zadanie?
- Dobrze pani wygląda, panno Ortecho - odezwał się wreszcie Valenti. - Myślałem, że będzie pani opłakiwać swojego zmarłego przyjaciela.
Liz zatrzymała się gwałtownie. Nie było sensu uciekać. Trzeba było od razu z tym skończyć, chociaż obecność szeryfa przejmowała ją dreszczem.
- Nie wiem, o czym pan mówi - powiedziała.
Valenti poprawił swoje odblaskowe okulary. Liz nienawidziła tych okularów. Kiedy próbowała spojrzeć szeryfowi w oczy, jedyne, co widziała, to dwa małe odbicia własnej twarzy.
- Możliwe, że popełniłem omyłkę - rzekł. - Zakładałem, że kosmita, który zjechał furgonetką ze skarpy do Lakę Lee, to ten, którego tak usilnie starała się pani osłaniać podczas naszego ostatniego spotkania.
Przerwał, zapanowała cisza. Liz zaschło w gardle. Z trudem przełknęła ślinę, mając nadzieję, że Valenti tego nie zauważy. Nie powinien wiedzieć, że ona tak nerwowo na niego reaguje.
- Mam jednak nowe dowody, które wskazują na to, że w Roswell jest jeszcze przynajmniej jeden kosmita - mówił dalej Valenti. - Może dlatego tak dobrze pani wygląda. Może pani kosmita nie gnije na dnie bezdennego jeziora, tylko jest bezpieczny i ma się dobrze.
Miał to porządnie opracowane. Jej kosmici, Max i Michael, byli w furgonetce, za którą Valenti ruszył w pościg. Ale wyskoczyli z niej, zanim stoczyła się do jeziora. Żaden kosmita nie gnił w jeziorze, rdzewiał tam tylko stary pick-up.
Naturalnie Liz nie miała zamiaru informować o tym Valentiego. Nie zamierzała również zadawać mu żadnych pytań ani też protestować. Rozmowa z nim była niebezpieczna. Miał sposoby, by tak człowiekiem manipulować, że ten mówił mu coraz więcej.
- Tak, wiem. Pani nie wierzy w kosmitów - powiedział
Valenti, wyręczając ją w odpowiedzi. - Ale jedna z tych nieistniejących istot włamała się wczoraj wieczorem do kręgielni.
- Wszyscy wiedzą, że kosmici uwielbiają grać w kręgle. - Liz nie mogła się powstrzymać od odpowiedzi. - Nie jest możliwe, żeby to zrobili ludzie, którzy chcieli się zabawić.
- Mógłbym przyjąć pani teorię, gdyby nie sprawa z ochroniarzem - rzekł szeryf. - Znaleziono go nieprzytomnego. Nie ma żadnych dowodów na to, że został uderzony w głowę. Nie ma też dowodów na nadużycie alkoholu lub narkotyków. To nie była przypadłość medyczna. - Zdjął okulary i patrzył na nią zimnymi szarymi oczami.
Liz nie wiedziała, co w końcu jest gorsze - niemożność zobaczenia jego oczu czy też ich zobaczenie.
- Widzę tu tylko jedno wytłumaczenie - ciągnął. - Ochroniarz został obezwładniony mocą kosmity.
Nikolas, pomyślała Liz. A jeśli Isabel nawet mu w tym nie pomagała, to na pewno przy tym była.
Valenti wpatrywał się w nią jeszcze przez długą chwilę, po czym włożył z powrotem okulary.
- Podejrzewam, że, jak zwykle, wie pani więcej, niż chce mi powiedzieć. Proszę tylko pamiętać: następnym razem kogoś może spotkać śmierć, a pani nie ruszyła palcem, by temu zapobiec.
Valenti obrócił się i odszedł. Liz patrzyła za nim, dopóki nie zniknął jej z oczu.
Co my teraz zrobimy? - pomyślała. Co możemy zrobić, aby i tym razem Valenti nie odkrył prawdy?
***
- Czy wiesz, że facet, który zrobił Elvisowi jego pierwsze zdjęcie, filmował również sekcję czterech kosmitów znalezionych po katastrofie w Roswell? - spytał Ray.
Max potrząsnął głową. To był dopiero jego drugi dzień w pracy i jeszcze nie przyzwyczaił się do niesłychanych odzywek szefa.
- Spróbuj znaleźć w Internecie coś na jego temat. Chyba nazywa się Barrett albo jakoś podobnie - powiedział Ray. -Możesz korzystać z komputera w informacji. Jeśli ktoś zada ci pytanie, na które nie potrafisz odpowiedzieć, zawołaj mnie. Niektórzy zadają całkiem odjechane pytania.
- Jasne, szefie - rzekł Max i usiadł przy komputerze.
To powinno być zabawne. Lubił czytać wymyślane przez ludzi teorie na temat Tajemnicy Roswell. Najbardziej podobała mu się ta, która dowodziła, że kosmici są aniołami. Zabawne było myśleć, że Michael może być aniołem. Albo Isabel. Jego siostra nie miała anielskiego usposobienia.
Napisał „kosmici" i „Elvis" w wyszukiwarce i nacisnął enter. Siedział na twardym metalowym krześle i wszystkie kryształki przyszyte do kombinezonu Elvisa wpijały mu się w ciało. Miał tylko nadzieję, że Rayowi nie przyjdzie na myśl urządzenie wystawy pod tytułem „Kosmici i Marilyn Monroe". On, Max, nie przebierze się za Marilyn, żeby nie wiem jak zależało mu na tej pracy.
Na ekranie ukazała się lista ponad tysiąca możliwych powiązań kosmitów z Elvisem. Chłopiec przebiegł wzrokiem pierwszą dwudziestkę, starając się zorientować, w którym miejscu może znaleźć potrzebną mu informację.
Nagle usłyszał jakieś kroki. Ktoś szedł, a właściwie biegł w kierunku informacji. Max podniósł wzrok i zobaczył Liz. Zerwał się z krzesła i wybiegł jej na spotkanie.
- Co się stało?
Musiało wydarzyć się coś poważnego. Aura Liz gwałtownie falowała wokół jej głowy, czerwone pasma przebijały przez piękną bursztynową barwę.
- Max, zrób sobie chwilę przerwy! - zawołał Ray.
- Chodź. - Chłopiec poprowadził Liz do małej kawiarenki na tyłach muzeum. Była prawie pusta. Podał jej krzesło i usiadł naprzeciwko. - Teraz powiedz mi, o co chodzi.
- Valenti dorwał mnie, jak tylko wyszłam z pracy - wyjaśniła pospiesznie Liz trochę drżącym głosem. - Powiedział, że wie, że w Roswell jest jeszcze jeden kosmita
- Starał się tylko coś z ciebie wydobyć czy też... - zaczął Max.
- Powiedział, że wczoraj wieczorem ktoś włamał się do kręgielni. Strażnik leżał nieprzytomny, chociaż nie został uderzony w głowę, nie był naćpany ani nic w tym rodzaju. Valenti uważa, że to kosmita użył mocy.
- Nikolas - domyślił się Max. Dlaczego jeszcze nie znalazł sposobu, aby go poskromić?
- Tak - przyznała Liz, wpatrując się w swoje zaciśnięte dłonie. - I wiesz co? Myślę, że była z nim Isabel. Wczoraj wieczorem, kiedy wszyscy szliśmy do kina, bez ciebie, twoja siostra odjechała z Nikolasem.
Max odchylił się na krześle i westchnął głęboko.
- Chciałam do ciebie zadzwonić - mówiła dalej Liz. - Nie zrobiłam tego, ponieważ uważałam, że i tak nic byś na to nie poradził. Ani ty, ani żadne z nas.
Max oparł głowę na rękach. Nikt nie musiał do niego dzwonić. Wczoraj wieczorem czuł powiew mocy. Dlaczego nie trzymał Isabel z dala od Nikolasa? Mógł przywiązać ją do krzesła, gdyby nie było innej rady.
No tak, jakby to było możliwe. Ale musiało być coś, co mógłby zrobić, jakiś sposób...
- Wyglądasz tak samo jak mój tata, kiedy zaczyna myśleć o mojej siostrze. - Liz wzięła go za rękę. - Patrzy w przestrzeń, a ja prawie słyszę, jak myśli: „Co by było, gdyby... co by było, gdyby... co by było, gdyby... ". Przestań się oskarżać, Max. To strata czasu.
Miała rację. To była strata czasu. Powinien się zastanowić, co zrobić. Przesunął palcami po policzku. Okay. Po pierwsze, musi ostrzec Isabel przed Valentim.

- Zaraz wrócę - rzucił i tak gwałtownie zerwał się z miejsca, że przewrócił krzesło. Nie podniósł go. Zaczął szukać Raya. Znalazł go odkurzającego jakieś skamieliny na wystawie, która miała uwiarygodnić twierdzenie, że człowiek nie pochodzi od naczelnych, tylko od kosmitów.
- Hm, Ray, mam nagłą sprawę rodzinną. Wiem, że miałem teraz chwilę przerwy, ale muszę wyjść. Wrócę, mogę pracować do późna. Nie musisz mi płacić ani...
- Idź - powiedział Ray. - I daj mi znać, gdybym mógł w czymś pomóc.
- Dziękuję.
Max wrócił szybko do kawiarni.
- Musimy znaleźć Isabel - powiedział do Liz. - Najpierw sprawdzimy, czy nie ma jej w domu - rzekł, kiedy wsiedli do jeepa. - Jeśli jej tam nie będzie, to Michael, Maria i Alex pomogą nam jej szukać.
- Na pewno tak zrobią - stwierdziła Liz.
Wyjechali z parkingu. Max miał ochotę przycisnąć gaz do dechy, ale nie przekraczał limitu szybkości. Jeszcze tylko tego mu potrzeba, żeby zatrzymał go Valenti.
Nie mieszkał zbyt daleko, ale wydawało im się, że upłynęły całe godziny, zanim Max skręcił w swoją uliczkę.
- Isabel jest w domu - powiedziała Liz. - Na waszym podjeździe stoi motocykl Nikolasa.
Max rozejrzał się za samochodem rodziców. Nie było go. To dobrze. Podjechał pod dom, wyskoczył z jeepa i ruszył szybkim krokiem przez trawnik, a Liz za nim. Był zadowolony, że jest przy nim. Wiedział, że nie powinien sobie pozwalać na takie uczucia, mimo to był zadowolony.
- Isabel! - krzyknął, kiedy tylko wszedł do domu.
- Tu jestem - odpowiedziała z salonu. - Jest jakiś problem? Przemknął przez hol i zobaczył siostrę i Nikolasa na kanapie.
Siedziała mu prawie na kolanach; jej wargi były mocno opuchnięte. Najwyraźniej przeszkodził im w czułej scenie. Nie mógł nawet myśleć o tym, że Nikolas dotyka jego siostry.
- Gratuluję ci, Nikolas - wycedził przez zaciśnięte zęby. -Jesteś w tym mieście dopiero od kilku tygodni, a Valenti już jest na twoim tropie.
- Co?! - wrzasnęła Isabel,
- Zadawał mi wiele pytań - odezwała się Liz. - Wie, że mam jakieś powiązania z kosmitami, na których poluje. Nie może mi tylko tego udowodnić.
- Nic ci nie jest? - spytała Isabel.
- Nie masz nic do powiedzenia? - Max nie spuszczał wzroku z Nikolasa.
- Mówiłem ci już, że nie przejmuję się Valentim.
- Nie przejąłeś się też ochroniarzem w kręgielni. Tym, którego pozbawiłeś przytomności - powiedział Max. - Jak mogłaś - zwrócił się do Isabel - mu pozwolić, by w ten sposób wykorzystał moc? Wiesz, że nigdy nie używamy mocy, żeby robić krzywdę.
- Hej, ona nie ma mi co pozwalać czy nie pozwalać -odezwał się Nikolas gniewnym tonem. - Wy możecie mieć swoje reguły dotyczące używania mocy, ale ja ich nie mam.
- Max, on nie zrobił temu facetowi krzywdy - powiedziała Isabel.
- Nie broń mnie - warknął Nikolas, po czym wstał z kanapy i włożył kurtkę.
- Skąd wiesz, że nie zrobił mu krzywdy? - spytał Max. - Skąd wiesz, że nie uszkodził bezpowrotnie jego mózgu lub czegoś innego?
- Och, nie. Nie mogę już słuchać tych twoich żałosnych jęków - powiedział Nikolas. - Chcesz zobaczyć, co zrobiłem ochroniarzowi? Lepiej się wtedy poczujesz? - Zrobił trzy długie kroki i stanął obok Liz.
- Nikolas, nie! - krzyknęła Isabel.
Gdy dotknął czoła Liz, ta upadła na podłogę.
- Co zrobiłeś?! - wrzasnął Max.
- To tylko mała demonstracja - powiedział Nikolas, wychodząc z pokoju.
Max miał ochotę wybiec za nim i poprzetrącać mu kości, ale nie mógł zostawić Liz. Ukląkł przy niej; leżała nieruchomo, była bardzo blada.
- Nic jej nie jest?! - krzyknęła Isabel.
Max nie zwrócił na nią uwagi. Nawiąż łączność, nakazał sobie. Zapomnij o Nikolasie. Zapomnij o Isabel. Zapomnij o wszystkim z wyjątkiem Liz. Delikatnie położył dłoń na jej czole. Natychmiast nawiązał łączność. Mógłby to pewnie zrobić, nawet jej nie dotykając, tak była mu bliska.
Co Nikolas jej zrobił? Nie, co nam zrobił? Nic teraz nie dzieliło Maxa i Liz. Czuł, jak w jego piersi bije jej serce. W jego żyłach płynęła jej krew.
Max skupił teraz całą uwagę na mózgu dziewczyny. Nie było pęknięć na czaszce. Nie zauważył żadnych uszkodzeń na powierzchni mózgu. Poszedł głębiej. Przeszukiwał najgłębsze, najstarsze jądra mózgowe. Sprawdził naczynia krwionośne, szukając pęknięć.
Znalazł. Uszkodzenie w jednej z arterii stworzyło skrzep. Tkanka mózgowa w tym miejscu obrzękła, uciskając pień mózgu.
Wszystko będzie dobrze. On to naprawi. Musi się tylko skoncentrować.
Zaczął napierać na cząsteczki krwi siłą swojego umysłu, delikatnie usuwając skrzep. Następnie połączył komórki uszkodzonej ścianki arterii, zamykając ją.
Liz zatrzepotała powiekami, a po chwili otworzyła oczy.
- Nic jej nie jest? - powtórzyła Isabel łamiącym się głosem. Max nie odezwał się. Wpatrywał się w Liz, której twarz przybierała z wolna naturalny kolor.
- Co się stało? - wybełkotała dziewczyna. Chciała się podnieść, ale zaczęła jej lecieć krew z nosa.
Max popchnął ją delikatnie na podłogę i wytarł krew rękawem. Wziął poduszkę z kanapy i podłożył jej pod głowę.
- Nie ruszaj się jeszcze - powiedział.
- Max, co się stało? - powtórzyła.
- Liz. Tak mi przykro. Jest mi bardzo, bardzo przykro -odezwała się cicho Isabel.
- Co pamiętasz? - spytał Max. Chciał zyskać na czasie. Nie mógł się zdobyć na to, by powiedzieć jej, co zrobił Nikolas. To nigdy nie powinno było się wydarzyć. Powinien był to przewidzieć. Przeszkodzić temu.
- Pamiętam, jak opowiadałam ci o Valentim. Pamiętam, że tu przyjechałam. Pamiętam, jak Nikolas mówił, że nikt mu nie będzie dyktował... dyktował, jak ma używać mocy.
- Po czym użył tej mocy na tobie. Pozbawił cię przytomności, by zademonstrować, co zrobił ochroniarzowi - dokończył Max, rzucając wściekłe spojrzenie na Isabel. - Tylko że to, co zrobił tobie, było o wiele gorsze. Zrobił ci skrzep, który wymagałby interwencji neurochirurga.
- Gdyby ciebie tu nie było - powiedziała Liz. - Znowu uratowałeś mi życie. Jesteś moim bohaterem.
Uśmiechnęła się, a Maxowi zabrakło tchu. Patrzyła na niego tak... że zaczęła go ogarniać dziwna słabość.
- Uratowanie ci życia nie jest bohaterstwem, przecież sam naraziłem cię na niebezpieczeństwo. Powinienem był temu przeszkodzić. Powinienem...
Liz wyciągnęła rękę i dotknęła jego warg.
- Nie - powiedziała tylko.
Mas pocałował jej pałce. Wiedział, że nie powinien jej dotykać. Ale nie mógł się powstrzymać.
- Może przynieść wody albo... - zaczęła Isabel. Jej brat zerwał się na równe nogi.
- Dosyć już narozrabiałaś! - wrzasnął. - To by się nigdy nie wydarzyło, gdybyś trzymała się z daleka od Nikolasa.
- Oskarżasz mnie?! - zawołała Isabel. - Ja niczego nie zrobiłam.
- Poszłaś z nim, chociaż mówiliśmy ci, że on jest niebezpieczny! - krzyczał Max. - Wiedzieliśmy, że sprowadzi nam na kark Valentiego. Ale ty i tak się za nim uganiałaś.
- Nikolas mówi, że nie musimy się martwić Valentim -zaprotestowała Isabel. -I ma rację. Dysponując mocą, możemy się go pozbyć.
- Chcesz powiedzieć, zabić go? - spytał Max. - Morderstwo nie jest teraz dla ciebie żadnym problemem?
- Nie, jeśli miałoby ocalić nam życie! - wykrzyknęła Isabel, a jej niebieskie oczy pojaśniały z wściekłości.
- Nasze życie nie było w niebezpieczeństwie, pamiętasz? - spytał Max. - Znaleźliśmy sposób, by uwolnić się od Valentiego, nie robiąc nikomu krzywdy. Przynajmniej do czasu, dopóki ty i Nikolas nie zaczęliście wariować i używać mocy. Mam nadzieję, że dobrze się bawiłaś, Isabel.
Liz podniosła się na nogi.
- Przestańcie - powiedziała. - Zastanówmy się lepiej, co teraz robić.
Max objął ją wpół. Jeszcze niezbyt pewnie trzymała się na nogach.
- Isabel niewątpliwie potrzebuje rady, żeby wiedziała, co ma robić, więc jej to powiem. - Zwrócił się do siostry, wymawiając wolno i z naciskiem każde słowo: - Isabel nie będzie już się spotykać z Nikolasem. Nie będzie używać mocy. Isabel...
- Isabel wychodzi! - wrzasnęła i wybiegła z pokoju. Max usłyszał po chwili trzask frontowych drzwi. Brawo, pomyślał. Świetnie to załatwiłem.
- Uspokoi się - powiedziała Liz. - To, co zrobił mi Nikolas, da jej do myślenia. Jestem pewna. Wyciągnie z tego właściwe wnioski.
Max zorientował się nagle, że został sam z Liz i że trzyma ją w ramionach. Tak łatwo byłoby przyciągnąć ją do siebie i zanurzyć twarz w jej włosach. Tak bardzo tego pragnął.
Ale nie mógł tego zrobić. Zbyt bliskie stosunki między nimi były zagrożeniem dla Liz. Wszystko, co jej się dzisiaj przydarzyło, było najlepszym tego dowodem.
Odsunął się od niej powoli.
- Odwiozę cię do domu. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz