piątek, 21 czerwca 2013

Rozdział jedenasty

***11***
„Istnieje godna uwagi zbieżność w relacjach ludzi, którzy byli poddawani eksperymentom medycznym przez pozaziemskie istoty. Większość z nich mówi o pobieraniu próbek włosów, skóry i tkanek i o wszczepianiu drobnych przedmiotów w różne części ich ciała. Wielu z nich doświadczyło nakłuwania mózgu".
Maria szybko odeszła od planszy. Nie mogła już dalej czytać. Myślała, że wyprawa do muzeum UFO trochę jej pomoże, pozwoli bardziej zrozumieć Maxa, Michaela i Isabel. Ale wprowadziła jej tylko do umysłu wiele przerażających obrazów.
Kosmici nie widzieli niczego złego w przeprowadzaniu eksperymentów na ludziach. Chcesz wiedzieć, w jaki sposób działają ludzkie umysły - dlaczego nie wbić im igły do mózgu? Nie potrzeba nawet znieczulenia. Jeśli zabieg się nie powiedzie i nie będą już do niczego przydatni, nie mówiąc o tym, że już nigdy nie będą mogli pracować ani założyć rodziny, nie ma problemu, możemy nałapać innych osobników.
Usłyszała za sobą jakieś kroki. Obróciła się i zobaczyła Alexa. Nareszcie. Dzwoniła do niego przeszło godzinę wcześniej.
- Właśnie odsłuchałem twoje nagranie - powiedział, z trudem łapiąc oddech. - Miałaś dziwny głos. Co się stało? Dlaczego chciałaś, żebym tu przyjechał?
- Czy wierzysz, że na innych planetach istnieje życie? -spytała Maria.
- Tylko mi nie mów, że przywlokłaś mnie tutaj po to, żeby rozpoczynać swoje niekończące się rozważania o poszukiwaniu sensu życia - zaprotestował Alex.
Maria rozejrzała się po muzeum. W pobliżu stało kilku turystów. Chwyciła Alexa za ramię, poprowadziła do małej kawiarenki na tyłach wystawy i posadziła go przy narożnym stoliku.
- Czy pamiętasz tę przerwę na lunch, kiedy podszedłeś do mnie i do Liz, a ona zaczęła mówić o tampaxach?
- Nie mogłabyś sobie wybrać jakiegoś tematu i trzymać się go przez dziesięć sekund? - odezwał się Alex błagalnym tonem.
Maria już otwierała usta, ale szybko je zamknęła. Czy miała mu powiedzieć o Maksie i tamtej dwójce po tym, jak przyrzekła Liz, że nie zdradzi tajemnicy?
Opuściła wzrok na stolik, którego blat ozdobiony był głowami kosmitów. Zaczęła zakreślać palcem kółka dokoła jednej z tych małych główek. Wydało jej się nagle, że duże czarne oczy kosmity patrzą na nią oskarżycielskim wzrokiem.
Liz tego nie rozumie. Myśli, że może zaufać Maxowi. Nie zdawała sobie sprawy, że kosmici nie mają takich samych uczuć jak ludzie.
Alex wyciągnął rękę i odsunął dłoń Marii od głowy kosmity.
- Słuchaj, stało się coś złego, prawda? Musisz mi wszystko powiedzieć. O co chodzi z tą przerwą na lunch?
Maria nie potrafiła dać sobie z tym rady. Również po raz pierwszy nie mogła omówić tego problemu z przyjaciółką. Liz stanowiła integralną część problemu.
- Tamtego dnia Liz zmieniła szybko temat, kiedy do nas podszedłeś, ponieważ coś się jej przydarzyło, coś, co obie postanowiłyśmy zachować w tajemnicy - powiedziała Maria.
- Czy nic jej nie grozi? - spytał Alex, pochylając się w stronę Marii.
- Nie. Przynajmniej nie zaraz. W zeszłym tygodniu, kiedy pracowałyśmy w kawiarni, została postrzelona. Był tam Max Evans. On ją przywrócił do życia. Położył dłonie na ranie postrzałowej i rana zniknęła.
- No, teraz rozumiem. - Alex odchylił się na krześle. -Pracujesz razem z Liz nad konspektem na zajęcia z panną Dibbles. Arlene Bluth mówiła mi, że prosi wszystkich dokoła, by pożyczyli jej dwadzieścia pięć centów, a ona odeśle je pocztą. Ma napisać sprawozdanie z reakcji tych ludzi i przeanalizować je pod kątem jakiejś oceny społeczeństwa czy coś w tym rodzaju. Wasz pomysł jest o wiele fajniejszy.
- Nie mówię ci tego z powodu jakiegoś szkolnego zadania! - wykrzyknęła Maria. Z trudem panowała już nad głosem. Głęboko zaczerpnęła powietrza. - Byłam tam, kiedy to się stało - mówiła dalej. - Przyłożyłam ręcznik do brzucha Liz i czułam, jak nasiąka krwią. Miałam mokre palce, wiedziałam, że ona umiera. - Z trudem przełknęła ślinę. - On ją uratował. Kiedy go spytała, jak to się stało, powiedział, że jest kosmitą.
Wreszcie wyrzuciłam to z siebie, pomyślała. Okropnie się czuła, zdradzając zaufanie przyjaciółki, ale obie były w niebezpieczeństwie i obie potrzebowały pomocy.
- Mówisz poważnie? Ty naprawdę wierzysz, że Max jest z innej planety? - spytał Alex.
- Max i Isabel, i Michael Guerin - odpowiedziała Maria.
- Dobra. Kto jeszcze? - zażartował Alex. - A Ronald McDonald? Nikt na świecie nie ma tak dużych stóp. Nie zapominaj też o Elvisie, wszyscy wiedzą, że on jest przynajmniej półkosmitą.
- Mówię poważnie - upierała się Maria.
Musiała go przekonać. Musiała mieć kogoś po swojej stronie.
- Świrujesz - stwierdził Alex. - Chyba będę musiał zaprowadzić cię na jakąś psychoterapię. Ale ty przecież jesteś taką fanatyczką zdrowego, bezstresowego stylu życia.
- Więc jednak mi wierzysz? - spytała Maria. Chwyciła go za ręce. Będzie go trzymać dopóty, dopóki nie zdoła go przekonać.
- Nie wiem. Załóżmy, że ci wiedzę. Mów dalej. - Alex uwolnił swoje dłonie i odgarnął włosy z czoła. - Nie jesteś pierwszą osobą, która opowiada mi historie o kosmitach. Przyjaciel mojego taty, który jest wojskowym pilotem, przysięga, że widział UFO. A jest facetem typu, działamy-tylko-według-dokładnych-instrukcji.
Chciał jej wysłuchać. Było to równie kojące uczucie jak wąchanie olejku cedrowego. Maria opowiedziała mu całą historię z takim spokojem, na jaki mogła się zdobyć, i ze wszystkimi szczegółami. Alex nie przerywał jej pytaniami. Słuchał uważnie, jego zielone oczy miały poważny wyraz.
- Po wyjściu od Maxa zadzwoniłam do ciebie i od razu tu przyjechałam - zakończyła.
- Czy wiesz, jakie oni mają inne możliwości poza uzdrawianiem? - spytał Alex.
Potrząsnęła głową.
- Valenti i Elsevan DuPris mówią, że zdolność uzdrawiania i zdolność zabijania łączą się ze sobą, ale nie wiem, czy to prawda.
- Gdybym wiedział, jaką mocą oni dysponują, to powiedziałbym, że powinniśmy po prostu z nimi porozmawiać. Wygląda na to, że wszyscy jesteście przerażeni - rzekł Alex. - I na tym polega problem. Oni też muszą być przerażeni, a jeśli mają jakieś możliwości zadawania śmierci, których nie znamy, to ta cała sprawa niewesoło wygląda.
- Valenti dysponuje wszystkimi potrzebnymi nam informacjami. On ma największą wiedzę na temat kosmitów -powiedziała Maria. Spojrzała na malutkie twarzyczki kosmitów na blacie stolika i przykryła je torebką. - Musimy iść do niego. Tylko on może nam pomóc.
***
Dobrze, że tu przyjechałam, pomyślała Isabel. Trudno było znaleźć wejście do jaskini, jeśli się jej nie znało. Nie znajdowało się ono w ścianie skalnej ani w żadnym zwykłym miejscu - była to raczej szczelina w podłożu pustyni.
Valenti w żaden sposób nie mógłby jej znaleźć. Gdyby ktokolwiek wiedział o istnieniu jaskini, ona już by pewnie teraz pływała w słoiku z formaliną. Zadrżała na tę myśl.
Ale tak by się stało, myślała. Gdyby jakiś człowiek znalazł nasze inkubatory, wyrwaliby nas stamtąd, zabili, nie dając nam szansy na rozpoczęcie życia. Isabel zobaczyła, że w rogu jaskini leży śpiwór Michaela. Zarzuciła go sobie na ramiona. Poczuła się tak, jakby przyjaciel trzymał ją w objęciach. Śpiwór był ciepły, przesiąknięty jego zapachem.
Żałowała, że go tu nie ma. Przy nim czuła się bezpieczna. Poza tym musieli się naradzić w sprawie Valentiego - trzeba coś zaplanować, bez Maxa i bez istot ziemskich. Max był zupełnie bezużyteczny. Liz tak bardzo go omotała, że stracił poczucie rzeczywistości. Naprawdę wierzył, że może jej zaufać.
Porozmawiam z Michaelem zaraz po powrocie do domu, postanowiła Isabel. Ale teraz było jeszcze zbyt wcześnie na powrót. Po okolicy krążył Valenti. Jaskinia była jedynym miejscem, w którym była bezpieczna.
On nie wie, że Max uzdrowił Liz, powtarzała sobie Isabel.
A jeśli nie wie nic o Maksie, to o mnie też nie. Nic złego się nie stało. Valenti niczego nie wie.
Jednak nie potrafiła całkowicie w to uwierzyć. Zawsze miała uczucie, że ten człowiek jest coraz bliższy odkrycia prawdy i odnalezienia jej, Isabel. Kiedy była małą dziewczynką, co noc pojawiał się w jej snach. Z tym że we śnie był wilkiem, wilkiem, a jednocześnie szeryfem Valenti. Ścigał ją, warczał i węszył, coraz bardziej zbliżając się do jej kryjówki.
Isabel oparła się o chłodną wapienną ścianę. Może mogłaby tu zamieszkać. Jaskinia była trzy razy większa od jej sypialni. Magnetofon, kilka poduszek, szuflada z kosmetykami - byłoby całkiem nieźle. Roześmiała się. Stacey byłaby zachwycona. Isabel Evans, która mieszka w jaskini.
Nie pozwoli, by Valenti ją do tego zmusił. Nie miała zamiaru ukrywać się przed nim przez całe życie - tylko dziś wieczorem. Żałowała, że nie może zamknąć oczu i zapaść w sen na długie godziny, jak to robią ludzie. Pragnęła wyłączyć się na chwilę. Ale nie mogła. Jeszcze nie nadszedł jej czas, nie zaśnie, dopóki nie nadejdzie właściwa pora.
Sięgnęła do zagłębienia w ścianie i wyjęła stamtąd skrzyneczkę skarbów. Już od dawna nie oglądała przedmiotów, które kiedyś znaleźli na pustyni. Może pomogą jej zapomnieć o Valentim.
Otworzyła zniszczoną drewnianą skrzyneczkę i wyciągnęła z niej mały kwadracik z tworzywa przypominającego plastik. Przesunęła palcami po fioletowych wypukłościach. Poświęciła już wiele godzin, by je rozkodować. Nigdy nie mówiła o tym Maxowi ani Michaelowi, lecz miała nadzieję, że w tych znaczkach zawarty był jakiś komunikat od matki.
Isabel rzadko teraz myślała o swojej prawdziwej matce. Starała się unikać tych myśli. Kiedyś wypożyczyła taśmę z nagraniem sekcji zwłok kosmity po katastrofie w Roswell. Zrezygnowała z oglądania jej po kilku pierwszych minutach.
Zrobiło jej się słabo na widok małego ciałka, leżącego na metalowym stole - zanim jeszcze lekarze wykonali pierwsze cięcie.
Max i Michael przekonywali ją, że ta taśma to pewnie jakieś fałszerstwo. Nie wiedzieli przecież, jak wyglądali ich prawdziwi rodzice. Nie byli zresztą pewni, jak sami wyglądali. Ich ludzkie ciała mogły być tylko oznaką przystosowania do życia na Ziemi. Może na własnej planecie wyglądaliby zupełnie inaczej.
Isabel było wszystko jedno, czy ta taśma była podróbką, czy też nie. Od tego czasu, ilekroć pomyślała o swojej prawdziwej matce, przed oczami stawał jej tamten obraz, przesłaniając wszystko inne.
Zadrżała, suche łkanie wyrwało się jej z piersi. To samo stanie się ze mną, kiedy Valenti nas odkryje, pomyślała. Podciągnęła kolana pod brodę i szczelniej otuliła się śpiworem. „Tu jesteś bezpieczna", szepnęła, nie mogła jednak pohamować łkania.
Usłyszała jakiś chrobot. Podniosła głowę i zobaczyła długie nogi w dżinsach, wsuwające się do jaskini. Po chwili Michael zeskoczył na dół.
- Hej, Izzy, skalna jaszczurko - powiedział.
Podszedł bliżej i objął ją mocno. Kołysał ją w ramionach, przytulając do piersi.
Przywarła do niego. Nareszcie poczuła się bezpieczna. Bezpieczna... i trochę zawstydzona.
- Ja... ja... przepraszam cię - wyjąkała. - Nie mogę przestać płakać.
- Nie pierwszy raz widzę, jak płaczesz - powiedział Michael, gładząc ją po plecach. - Jeszcze bardziej płakałaś wtedy, kiedy wrzuciłem twoją lalkę do toalety i spuściłem wodę.
- Zamoczyłam ci całą koszulę.
- Przecież nie cierpisz tej koszuli. - Michael ścierał rogiem starej flanelowej koszuli łzy z twarzy Isabel. - Możesz nawet wytrzeć w nią nos.
- Nie, dziękuję. - Wyciągnęła z torebki paczkę kleenexów wydmuchała nos. Potem wyjęła puderniczkę i zaczęła się przypatrywać swoim zaczerwienionym policzkom. Przypudrowała twarz.
- Lepiej się czujesz? - spytał Michael.
- Głupio się czuję.
- Zapomnij o tym - powiedział, delikatnie odgarniając jej włosy z twarzy. - Robiłaś już o wiele głupsze rzeczy.
- Dzięki. - Isabel klepnęła go w ramię.
- Jedźmy do domu. Max już na pewno odchodzi od zmysłów - powiedział.
- Zasłużył sobie na to. Czy nie moglibyśmy tu zostać na noc?
Isabel nie czuła się jeszcze na tyle pewnie, by opuścić jaskinię, nawet w towarzystwie Michaela.
- Jest tylko jeden śpiwór, ten mój. Chodź. Zostanę u was na noc, jeśli chcesz.
- Będziesz spał pod moimi drzwiami jak duży pies obronny? - Isabel uśmiechnęła się.
Miło było prowadzić taką zwyczajną rozmowę. Już jako mała dziewczynka ćwiczyła na Michaelu swoją umiejętność kokietowania.
- Miałem na myśli raczej kanapę - sprostował. - Ale może dojdziemy do porozumienia. A zajmiesz się strzyżeniem trawy na moim podwórzu? - Zerwał się z miejsca i wyciągnął rękę do Isabel.
Wstała i wspięła się na skałę, po której zwykle wychodziła z jaskini. Zawahała się jednak.
- On tu gdzieś jest.
- Nic ci nie zrobi. Ja na to nie pozwolę - uspokajał ją Michael.
Wiedziała, że prędzej czy później będzie musiała opuścić jaskinię, i wolała to zrobić w towarzystwie Michaela.
- Chodźmy - powiedziała. - Pierwsza wydostała się z jaskini, a Michael zaraz po niej.
Ruszyli do jeepa, jak zwykle zaparkowanego z dala od jaskini. Isabel ściągnęła z samochodu brezent, służący jako kamuflaż. Podała przyjacielowi kluczyki i usiadła na siedzeniu obok kierowcy
- Ty prowadzisz, dobra? - poprosiła, bo sama nie czuła się na siłach.
- Oczywiście. - Michael usiadł za kierownicą i cofnął jeepa poza występ skalny, za którym zawsze go zostawiali.
Kiedy jechali w kierunku autostrady, Isabel słyszała, jak chrzęszczą pod kołami krzewy algarroby.
- A jak ty się tu dostałeś? - spytała.
- Stopem.
- Czy zostawiamy ślady opon? - zaniepokoiła się nagle. Nigdy przedtem o tym nie pomyślała. Czyżby zostawiali koleiny, które naprowadzą Valentiego na ich jaskinię?
- Na to jest za sucho - powiedział Michael. - W końcu on jest tylko człowiekiem, a tobie się wydaje, że posiada jakąś nadludzką moc. Jeśli wpadnie na nasz ślad, zabijemy go.
Isabel spojrzała na Michaela. Nie żartował.
- A co z Liz i Marią? Milczał przez chwilę.
- Myślę, że co do Liz, to Max ma rację. Gdyby miała mówić, to zrobiłaby to, kiedy Valenti pokazał jej znaki na ciele tamtego faceta. Ale Maria... nie wierzę, żeby chciała komuś zrobić krzywdę, ale jest przerażona. I dlatego nieprzewidywalna.
- Powiedziała, że ma zamiar pójść do Valentiego - przypomniała mu Isabel.
- Założyłbym się, że Liz da sobie z nią radę - rzekł Michael, wjeżdżając na autostradę. - Ale jeśli jej się to nie uda...
Wycie syreny nie pozwoliło mu dokończyć zdania. Isabel rzuciła okiem na wsteczne lusterko. Zobaczyła migające niebieskie światła samochodu szeryfa i poczuła, jak serce uderza jej o żebra. To Valenti. Wiedziała, że jest w pobliżu. Wiedziała, że ją wytropi.
Michael zjechał na pobocze.
- Nie zatrzymuj się. Oszalałeś?! - krzyknęła. Michael chwycił ją za rękę i mocno ścisnął.
- Pewnie jechałem za szybko. Musisz się opanować. Nie pokazuj mu, że się boisz.
Isabel zesztywniała, słysząc odgłos ciężkich kroków szeryfa. Nie mogła się zmusić, by podnieść wzrok, kiedy stanął przy jeepie od strony kierowcy.
- Proszę, żebyście wysiedli z samochodu - polecił Valenti spokojnym tonem. - Oboje.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz