wtorek, 18 czerwca 2013

Rozdział szósty

***6***
- W jakim nastroju jest dzisiaj szef? - Liz zwróciła się z tym pytaniem do Staną, który miał tego dnia dyżur w kuchni kawiarni Latający Talerz.
Stan wziął łopatki w obie ręce i jednocześnie przerzucił obie bułki na drugą stronę.
- Nasz głównodowodzący przez cały dzień słucha The Dead.
- To super.
Wszyscy w kawiarni Latający Talerz łatwo odgadywali samopoczucie pana Ortecha po tym, jakich słuchał CD. The Grateful Dead zajmował najwyższe miejsce na skali nastrojów muzycznych właściciela lokalu.
Liz weszła szybkim krokiem do jego biura. Uśmiechnęła się, widząc ojca w obcisłym, asymetrycznie ufarbowanym podkoszulku, w którym ledwie się mieścił jego wydatny brzuch.
- Będę ci musiała kupić na urodziny większy podkoszulek. Sam wiesz, że mógłbyś wyrażać swoją sympatię dla Jerry'ego w inny sposób, niż pochłaniając ogromne porcje lodów Cherry Garcia - zażartowała.
- Tak, ale to jest najlepszy sposób - odpowiedział jej ojciec. - Nie myśl też, że zgodzę się na wymianę tego podkoszulka. Kupiłem go na koncercie, po którym zostałaś poczęta. Zespół Uncle John's Band był...
- Dziękuję, to już wystarczy! - zawołała Liz, zatykając uszy. Nie musiała poznawać szczegółów seksualnego życia rodziców.
- A co ty tu robisz? - Ojciec się roześmiał. - Przecież dzisiaj nie pracujesz.
- Muszę z tobą porozmawiać o ważnej sprawie - poinformowała go córka, odejmując dłonie od uszu.
- Czy to ma związek ze szkołą? - spytał pan Ortecho, poważniejąc.
- Nie, to nie ma nic wspólnego ze szkołą - Liz westchnęła. -Dlaczego zawsze myślisz, że wszystko łączy się ze szkołą? W ogóle nie ma sprawy, jeśli chodzi o szkołę, okay?
Miała czasem ochotę wykrzyczeć: „Nie jestem Rosą". Ponieważ wszystko kręciło się wokół tej sprawy. Wokół Rosy. Ona nie żyła od prawie pięciu lat, ale w pewien sposób była nadal najważniejszym członkiem rodziny. Była obecna w słowach, które wypowiadali, oraz w tych, których nigdy nie wypowiedzieli.
Liz doskonale wiedziała, dlaczego ojciec zawsze myśli o szkole. Na rok przed śmiercią stopnie Rosy nagle się obniżyły. Rodzice zapewnili jej korepetycje, nie zdając sobie sprawy, że marne wyniki w nauce to tylko ułamek problemów, z jakimi zmagała się ich starsza córka.
Liz rzuciła okiem na ojca. Wpatrywał się niewidzącym wzrokiem w leżące na biurku faktury. Dobrze znała ten wyraz jego oczu. Znowu zastanawiał się, co by było, gdyby... Co by było, gdyby poświęcał Rosie więcej uwagi. Co by było, gdyby posłał ją do prywatnej szkoły. Co by było, gdyby czytał więcej książek na temat nastolatków i narkotyków. Co by było, gdyby... co by było, gdyby... co by było...
- Jestem prawie pewna, że będę wygłaszać w szkole mowę pożegnalną - powiedziała Liz, aby odpędzić od ojca czarne myśli. - Przecież miałam najlepsze stopnie we wszystkich klasach. Powinieneś już zacząć obmyślać, w co się ubrać na uroczystość zakończenia szkoły, bo wszyscy będą patrzeć na ciebie i na mamę, na rodziców dziewczyny, która wygłasza takie wspaniałe przemówienie
- Musisz koniecznie powiedzieć coś o kawiarni - przypomniał jej ojciec. - Jeśli to nie ma nic wspólnego ze szkołą, to jaką masz ważną sprawę?
- Chodzi o nasze stroje. Nosimy teraz mundurki, które były przebojowe w latach siedemdziesiątych, po Gwiezdnych Wojnach. Teraz też są dość fajne, bo są retro, ale ja i Maria chcemy być bardziej przyszłościowe.
Pokazała ojcu zdjęcie Tommy'ego Lee Jonesa i Willa Smitha w ubraniach z filmu Faceci w czerni.
- Myślałyśmy o czymś w tym rodzaju. Pan Ortecho pokręcił głową z dezaprobatą.
- Chcesz, żebym wydawał pieniądze na nowe mundurki, kiedy starym nic nie brakuje? To nie jest dobry interes, Liz.
Córka milczała przez chwilę. Potem postanowiła zadać ostateczny cios.
- Właściwie masz rację. Faceci lubią na nas patrzeć, kiedy chodzimy w tych krótkich spódniczkach. Dawaliby nam pewnie mniej napiwków, gdybyśmy zaczęły chodzić w garniturkach.
- Czekaj, kto tak na was patrzy? Który to z nich?
Pani Ortecho ukazała się w drzwiach biura, trzymając w rękach wielką blachę do pieczenia. Jej zbyt obszerne dresy i krótkie kasztanowate włosy były obsypane mąką.
- Chcę wam pokazać moje najnowsze dzieło - powiedziała. Nie zważając na ponurą minę ojca, Liz podtrzymała blachę i pomogła matce ustawić ją na biurku. Po obejrzeniu ciasta parsknęła śmiechem.
- Kosmita na koniu?
- Piekę to na urodziny Benjiego Sandersona. - Pani Ortecho wzruszyła ramionami. - On uwielbia kowbojów, ale my mieszkamy w Roswell.
- Dobrze, że nie musiałaś znowu robić statku kosmicznego -zauważył jej mąż.
Matka Liz uwielbiała wymyślać dekoracje do swoich wypieków i oczekiwała od klientów nowych wyzwań. Jednak dostawała stale zamówienia na statki kosmiczne i kosmitów albo na kosmitów i statki kosmiczne.
Mogła na szczęście tworzyć własne arcydzieła na urodziny rozlicznych kuzynów Liz. Udało jej się upiec niezwykłą trójwymiarową podobiznę ulubionego psa babuni, ale największy sukces odniosła, kiedy wystąpiła z ciastem Drakuli na ósme urodziny Niny. Wymodelowała wtedy trumnę z czekolady, do której włożyła wampira z ciasta, wypełnionego dżemem truskawkowym.
- Liz! - zawołał Stan, zaglądając do biura. - Nie uwierzysz, kto czeka na ciebie w kawiarni! Elsevan DuPris!
Serce dziewczyny podeszło do gardła, ale udało się jej zachować spokojny wyraz twarzy.
To nie wróżyło niczego dobrego. Elsevan DuPris był wydawcą „Drogi do Gwiazd", pisma, które było lokalną odpowiedzią społeczności Roswell na ogólnokrajowe „Tajemnice Niezidentyfikowanych Obiektów Latających". W „Drodze do Gwiazd" w każdym artykule występowali kosmici. To był niezwykły zbieg okoliczności, że DuPris chciał rozmawiać z nią w dwa dni po tym, jak uzyskała niezbity dowód na ich istnienie. Przerażający zbieg okoliczności.
- Idziesz? - spytał Stan.
- Tak. Robię z nim wywiad do referatu, który teraz piszę - okłamała rodziców. Wyszła z biura i skierowała się do kawiarni.
- Zrób mi kosztorys tych nowych mundurków! - zawołał za nią pan Ortecho.
Nietrudno było zauważyć DuPrisa, który stał przy barze. Jeśli nie przyszedł, żeby mnie poprosić, bym mu doradzała w wyborze ubrań, to powinien to zrobić, pomyślała Liz. Miał na sobie białe wygniecione ubranie, zielonkawożółtą koszulę, biały kapelusz panama i białe półbuty, a w ręku trzymał laskę z gałką z kości słoniowej. Ulizane blond włosy wskazywały na nadmiar żelu, a na twarz przywołał fałszywy uśmiech.
Liz rozluźniła się natychmiast. Jeśli on w takim stroju pokazuje się na ulicy, to musi być totalnym megalomanem. Łatwo da sobie z nim radę.
- Pan chciał mnie widzieć? - spytała.
- Tak, jeśli zechce pani poświęcić mi trochę czasu. Czy możemy usiąść?
DuPris skierował się do narożnego stolika, nie czekając na jej odpowiedź.
- W czym mogę panu pomóc? - spytała, siadając naprzeciwko niego. Uznała, że powinna go potraktować w przyjacielski sposób - coś w rodzaju „ja niczego nie ukrywam" - dopóki on nie zdradzi swoich intencji.
- Słyszałem o pani różne ciekawe rzeczy - powiedział DuPris, przeciągając samogłoski.
Nieudolna parodia Scarlett 0'Hary, pomyślała Liz. Ja bym potrafiła lepiej naśladować jej akcent. A nie jestem typem piękności z Południa.
- Jakiego rodzaju rzeczy? - spytała, patrząc mu prosto w oczy.
Zastanawiała się, czy ten człowiek nosi szkła kontaktowe. Jego oczy miały taki sam kolor jak żółtozielona koszula.
- Dowiedziałem się, że kilka dni temu była pani bliska śmierci. Słyszałem, że ktoś panią postrzelił i że jakiś młody człowiek uleczył ranę jedynie za pomocą dotyku - powiedział DuPris.
Wali wprost, pomyślała Liz. Ta dwójka turystów musiała się wygadać. Uznała, że należy trochę pofantazjować.
- Rzeczywiście mogło tak wyglądać, jakby ten facet mnie uzdrowił, ale to nie jest prawda - zaczęła zniżonym głosem, przechylając się przez stolik do swojego rozmówcy. - Widzi pan, ubrania kelnerek zrobione są z RosWool. To jest wełna owiec, które pasły się na miejscu katastrofy. Mówi się, że ta wełna ma magiczną siłę. Sama w to teraz uwierzyłam. Już bym nie żyła, gdybym miała ubranie z poliestru, kiedy do mnie strzelono.
- RosWool? - DuPris uniósł wysoko brwi.
- Tak. Istnieje przedsiębiorstwo, które wykonuje wszelkie zamówienia tego typu. Sama się zastanawiam, czy nie zamówić sobie czapki narciarskiej, gdyby następnym razem ktoś celował w głowę.
DuPris siedział w milczeniu.
- Pani mi się podoba, panno Ortecho - rzekł wreszcie. -Jestem wielbicielem błyskotliwego poczucia humoru. A może teraz powie mi pani, co się naprawdę wydarzyło?
- Właśnie panu mówiłam - upierała się Liz. - Musi pan opublikować artykuł o RosWool. Ludzie powinni wiedzieć o takich rzeczach. Może nawet będą chcieli umieścić w pana piśmie swoją reklamę.
- Nadal intryguje mnie ten młody człowiek, o którym wspominali moi informatorzy.
DuPris pochylił się w stronę dziewczyny, która poczuła cedrowy aromat jego płynu po goleniu. Ten zapach podrażnił jej nos.
- Podbiegł do mnie jakiś facet - przyznała. - Mógł położyć dłoń na mojej ranie, by powstrzymać krwawienie. Ale wełna już robiła swoje. To ona mnie uzdrowiła.
Otworzyła szeroko oczy, usiłując przybrać niewinny, niemądry wygląd. DuPris patrzył na nią przez chwilę, potem westchnął tylko.
- Dziękuję pani za wyjaśnienie tej sprawy - powiedział, wstając od stolika. - Muszę przyznać, że przyjąłem z ulgą wiadomość, że ten młody człowiek nie ocalił pani życia.
- Co? Dlaczego? - wyrwało się Liz.
Wiedziała, że powinna się powstrzymać. Należało pozwolić mu odejść. Tak byłoby o wiele rozsądniej.
- Wygląda pani na bardzo inteligentną osobę. - DuPris uśmiechnął się szeroko. - Proszę mi więc powiedzieć, gdyby istniał taki młody człowiek, który potrafi uzdrawiać dotykiem, czy nie byłoby logiczne, gdybyśmy założyli, że potrafi on również zabijać dotykiem?
- Nie rozumiem, co pan chce przez to powiedzieć. - Liz potrząsnęła głową.
DuPris usiadł z powrotem na krześle, jego żółtozielone oczy nabrały intensywnego blasku.
- Powiedzmy, że młody człowiek potrafi manipulować mięśniami, skórą, a nawet organami wewnętrznymi, aby wyleczyć i zamknąć ranę postrzałową jedynie dotykiem dłoni.
Liz skinęła głową, bojąc się odezwać.
- No dobrze. Jeśli ten młody człowiek potrafiłby to zrobić, to czy nie mogły odwrócić swojego działania? Czy nie mógłby otworzyć dziury w czyimś sercu albo zrobić komuś szczelinę w płucach takim samym dotykiem dłoni?
Widziała oczami wyobraźni krew wytryskującą z otworu w jej sercu i rozrywającą się tkankę płucną. Na jej twarzy ukazał się grymas przerażenia.
- Nie chciałbym żyć ze świadomością, że po mieście chodzi obie ktoś, kto mógłby z taką łatwością zabijać, mając niewielkie szanse, że zostanie na tym przyłapany.
DuPris wstał od stolika, uchylił kapelusza i skierował się do drzwi.
Liz siedziała bez ruchu, przesuwając bezmyślnie palcem po błyszczącej srebrzystej powierzchni stolika. To, co mówił DuPris, nie było pozbawione sensu. Czy Max mógłby zabić kogoś dotykiem?
***
Przed balem inauguracyjnym powinnyśmy iść razem na zakupy - powiedziała Stacey Scheinin, wykonując taneczne obroty.
Ta dziewczyna zwykle podskakiwała, piszczała albo chichotała. Mogłaby odnosić sukcesy w zespole zachęcającym widzów do aplauzu na widowiskach sportowych, pod warunkiem, że widownia składałaby się tylko z małych chłopców. Liz robiło się niedobrze na jej widok.
- Myślę, że wszystkie powinnyście mieć ubrania w jednakowym kolorze, na przykład jasnofioletowe - mówiła dalej Stacey. - Kiedy zostanę królową balu, dziewczyny z mojego orszaku będą tworzyć doskonałe tło. Będziemy rewelacyjnie wyglądać na scenie.
- Na jakiej podstawie sądzisz, że my będziemy w twoim orszaku? - spytała Isabel.
- Nie przejmuj się, Izzy - zaszczebiotała Stacey. - Możesz przyjść do mnie, a ja nad tobą popracuję. Potrafię tak zmienić twój wygląd, że na pewno znajdziesz się w moim orszaku.
- Nie, dziękuję. - Isabel zmierzyła ją wzrokiem. - Już cię widziałam w roli stylistki.
- Zabieramy się do roboty! - zawołała Stacey, klaszcząc w dłonie. - Musimy powtórzyć scenę ataku kosmitów. Izzy, ty się ostatnio mało przykładałaś.
- Tak jak wszyscy poza tobą - mruknęła Isabel, stając na swoim miejscu.
- Gotowi! - zawołała Stacey.
- Kosmici z Roswell budzą sensację... - zaczęła Isabel. Kątem oka zauważyła jakiś ruch. Alex Manes wszedł do sali gimnastycznej. Oparł się o ścianę i patrzył na nią. Tylko na nią.
Odegrała swoją rolę i usunęła się na bok. Mrugnęła do niego porozumiewawczo. Chłopak uśmiechnął się szeroko. To wynik tego snu, pomyślała. Już ma głos Alexa w kieszeni. Jeśli któraś z dziewczyn powinna kupić sobie jasnofioletową suknię, to tylko Stacey.
- Okay, następna próba w środę, o wpół do czwartej. Przyjdźcie punktualnie! - zawołała Stacey.
Powinna sobie poszukać jeszcze innych atrakcji, pomyślała Isabel. Fakt, że została wyznaczona do prowadzenia tych zajęć, jest najlepszą rzeczą, jaka mogła się jej przydarzyć w całym żałosnym życiu.
Isabel ruszyła w stronę szatni. Alex podbiegł do niej, zanim zdążyła dojść do drzwi.
- Hej - powiedział. Włożył ręce do kieszeni, wyjął je szybko i włożył z powrotem.
Jest zdenerwowany. To miłe, pomyślała Isabel.
- To na tyle? - zażartowała. - Tylko „hej"? Myślałam, że chłopaki wyuczają się na pamięć jakichś elegantszych zwrotów, odpowiednich do sytuacji.
- To na tyle - powiedział Alex.
- Całkiem przebojowe - przyznała Isabel, zdejmując gumkę z włosów. Potrząsnęła głową i jej długie blond włosy rozsypały się na ramiona.
- Sam to wymyśliłem - pochwalił się Alex. - Ale mam jeszcze coś odlotowego. Starszy brat mnie tego nauczył. Chcesz usłyszeć ?
- Naturalnie -powiedziała, przesuwając językiem po dolnej wardze.
Alex natychmiast to zauważył. Reakcje chłopaków zawsze można przewidzieć. Żaden nie potrafił się zorientować, kiedy dziewczyna robi z niego durnia.
- Okay, teraz ja jestem policjantem, mam rewolwer, odznakę i te wszystkie rzeczy - pouczał ją Alex.
- To mi się podoba. - Roześmiała się. - Masz przy sobie kajdanki?
- Nic takiego. Mówiłem ci już, że mój brat stosuje ten chwyt, a to facet z klasą. Okay, zaraz padniesz - powiedział Alex i odchrząknął przed wypowiedzeniem swojej głównej kwestii. - Będę musiał cię zaaresztować.
- Ale ja nie zrobiłam nic złego - odparła Isabel, trzepocąc rzęsami.
- Hm, to nie jest prawda - zaprzeczył, rumieniąc się z lekka. - Przecież ukradłaś gwiazdy z nieba. Widzę je w twoich oczach.
Isabel nie chciała się roześmiać, ale wyraz twarzy Alexa był zbyt zabawny. On nie jest w moim typie, pomyślała, ale jest taki uroczy. Ciekawe, czy ma piegi na całym ciele.
- Podobało ci się? - spytał Alex.
- Tak.
Nigdy jeszcze z nim nie rozmawiała, chociaż mieli czasem razem zajęcia. A teraz, może z powodu snu, który był ich wspólnym dziełem, stała, uśmiechając się do niego.
- Może pójdziemy do kina w ten weekend, skoro już ci udowodniłem, że jestem facetem z klasą? —. spytał Alex.
- Nie, ale poszłabym z twoim bratem- odpowiedziała Isabel.
Dość tego. Jeden interesujący sen nie wy starczy, aby Isabel obniżała swoje wymagania.
Alex zaczął wpatrywać się w wiszące na ścianie plakaty.
- Mój brat nauczył mnie tego - wymamrotał - ale ja sam dodałem różne ulepszenia.
- Muszę iść pod prysznic - powiedziała. Isabel.
- Hm, okay. Powiem bratu o tobie. Chłopak odwrócił się i ruszył w stronę drzwi.
Isabel patrzyła za nim przez chwilę. Nagle podbiegła do niej Stacey.
- Nowy chłopak, Izzy?
- On? Nie. On tylko usiłuje mnie poderwać. Zawsze biega za mną kilku takich nieszczęsnych niewolników z językami wywieszonymi do ziemi. Myślę, że ty nie masz takich problemów, co, Stace?
Wchodząc do szatni, Isabel uśmiechała się z zadowoleniem. Fajnie jest, pomyślała. Za kilka dni Stacey znajdzie się w jej balowym orszaku. A Isabel miała nowego, małego chłopczyka do zabawy. Ziemskie istoty w stanie zadurzenia są bardzo śmieszne.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz