***6***
- W jakim nastroju jest dzisiaj szef? - Liz zwróciła się z tym pytaniem
do Staną, który miał tego dnia dyżur w kuchni kawiarni Latający Talerz.
Stan wziął łopatki w obie ręce i jednocześnie przerzucił obie bułki na
drugą stronę.
- Nasz głównodowodzący przez cały dzień słucha The Dead.
- To super.
Wszyscy w kawiarni Latający Talerz łatwo odgadywali samopoczucie pana
Ortecha po tym, jakich słuchał CD. The Grateful Dead zajmował najwyższe miejsce
na skali nastrojów muzycznych właściciela lokalu.
Liz weszła szybkim krokiem do jego biura. Uśmiechnęła się, widząc ojca w
obcisłym, asymetrycznie ufarbowanym podkoszulku, w którym ledwie się mieścił
jego wydatny brzuch.
- Będę ci musiała kupić na urodziny większy podkoszulek. Sam wiesz, że
mógłbyś wyrażać swoją sympatię dla Jerry'ego w inny sposób, niż pochłaniając
ogromne porcje lodów Cherry Garcia - zażartowała.
- Tak, ale to jest najlepszy sposób - odpowiedział jej ojciec. - Nie
myśl też, że zgodzę się na wymianę tego podkoszulka. Kupiłem go na koncercie,
po którym zostałaś poczęta. Zespół Uncle John's Band był...
- Dziękuję, to już wystarczy! - zawołała Liz, zatykając uszy. Nie
musiała poznawać szczegółów seksualnego życia rodziców.
- A co ty tu robisz? - Ojciec się roześmiał. - Przecież dzisiaj nie
pracujesz.
- Muszę z tobą porozmawiać o ważnej sprawie - poinformowała go córka,
odejmując dłonie od uszu.
- Czy to ma związek ze szkołą? - spytał pan Ortecho, poważniejąc.
- Nie, to nie ma nic wspólnego ze szkołą - Liz westchnęła. -Dlaczego
zawsze myślisz, że wszystko łączy się ze szkołą? W ogóle nie ma sprawy, jeśli
chodzi o szkołę, okay?
Miała czasem ochotę wykrzyczeć: „Nie jestem Rosą". Ponieważ
wszystko kręciło się wokół tej sprawy. Wokół Rosy. Ona nie żyła od prawie
pięciu lat, ale w pewien sposób była nadal najważniejszym członkiem rodziny.
Była obecna w słowach, które wypowiadali, oraz w tych, których nigdy nie
wypowiedzieli.
Liz doskonale wiedziała, dlaczego ojciec zawsze myśli o szkole. Na rok
przed śmiercią stopnie Rosy nagle się obniżyły. Rodzice zapewnili jej
korepetycje, nie zdając sobie sprawy, że marne wyniki w nauce to tylko ułamek
problemów, z jakimi zmagała się ich starsza córka.
Liz rzuciła okiem na ojca. Wpatrywał się niewidzącym wzrokiem w leżące
na biurku faktury. Dobrze znała ten wyraz jego oczu. Znowu zastanawiał się, co
by było, gdyby... Co by było, gdyby poświęcał Rosie więcej uwagi. Co by było,
gdyby posłał ją do prywatnej szkoły. Co by było, gdyby czytał więcej książek na
temat nastolatków i narkotyków. Co by było, gdyby... co by było, gdyby... co by
było...
- Jestem prawie pewna, że będę wygłaszać w szkole mowę pożegnalną -
powiedziała Liz, aby odpędzić od ojca czarne myśli. - Przecież miałam najlepsze
stopnie we wszystkich klasach. Powinieneś już zacząć obmyślać, w co się ubrać
na uroczystość zakończenia szkoły, bo wszyscy będą patrzeć na ciebie i na mamę,
na rodziców dziewczyny, która wygłasza takie wspaniałe przemówienie
- Musisz koniecznie powiedzieć coś o kawiarni - przypomniał jej ojciec.
- Jeśli to nie ma nic wspólnego ze szkołą, to jaką masz ważną sprawę?
- Chodzi o nasze stroje. Nosimy teraz mundurki, które były przebojowe w
latach siedemdziesiątych, po Gwiezdnych Wojnach. Teraz też są dość
fajne, bo są retro, ale ja i Maria chcemy być bardziej przyszłościowe.
Pokazała ojcu zdjęcie Tommy'ego Lee Jonesa i Willa Smitha w ubraniach z
filmu Faceci w czerni.
- Myślałyśmy o czymś w tym rodzaju. Pan Ortecho pokręcił głową z
dezaprobatą.
- Chcesz, żebym wydawał pieniądze na nowe mundurki, kiedy starym nic nie
brakuje? To nie jest dobry interes, Liz.
Córka milczała przez chwilę. Potem postanowiła zadać ostateczny cios.
- Właściwie masz rację. Faceci lubią na nas patrzeć, kiedy chodzimy w
tych krótkich spódniczkach. Dawaliby nam pewnie mniej napiwków, gdybyśmy
zaczęły chodzić w garniturkach.
- Czekaj, kto tak na was patrzy? Który to z nich?
Pani Ortecho ukazała się w drzwiach biura, trzymając w rękach wielką
blachę do pieczenia. Jej zbyt obszerne dresy i krótkie kasztanowate włosy były
obsypane mąką.
- Chcę wam pokazać moje najnowsze dzieło - powiedziała. Nie zważając na
ponurą minę ojca, Liz podtrzymała blachę i pomogła matce ustawić ją na biurku.
Po obejrzeniu ciasta parsknęła śmiechem.
- Kosmita na koniu?
- Piekę to na urodziny Benjiego Sandersona. - Pani Ortecho wzruszyła
ramionami. - On uwielbia kowbojów, ale my mieszkamy w Roswell.
- Dobrze, że nie musiałaś znowu robić statku kosmicznego -zauważył jej
mąż.
Matka Liz uwielbiała wymyślać dekoracje do swoich wypieków i oczekiwała
od klientów nowych wyzwań. Jednak dostawała stale zamówienia na statki
kosmiczne i kosmitów albo na kosmitów i statki kosmiczne.
Mogła na szczęście tworzyć własne arcydzieła na urodziny rozlicznych
kuzynów Liz. Udało jej się upiec niezwykłą trójwymiarową podobiznę ulubionego
psa babuni, ale największy sukces odniosła, kiedy wystąpiła z ciastem Drakuli
na ósme urodziny Niny. Wymodelowała wtedy trumnę z czekolady, do której włożyła
wampira z ciasta, wypełnionego dżemem truskawkowym.
- Liz! - zawołał Stan, zaglądając do biura. - Nie uwierzysz, kto czeka
na ciebie w kawiarni! Elsevan DuPris!
Serce dziewczyny podeszło do gardła, ale udało się jej zachować spokojny
wyraz twarzy.
To nie wróżyło niczego dobrego. Elsevan DuPris był wydawcą „Drogi do
Gwiazd", pisma, które było lokalną odpowiedzią społeczności Roswell na
ogólnokrajowe „Tajemnice Niezidentyfikowanych Obiektów Latających". W
„Drodze do Gwiazd" w każdym artykule występowali kosmici. To był niezwykły
zbieg okoliczności, że DuPris chciał rozmawiać z nią w dwa dni po tym, jak
uzyskała niezbity dowód na ich istnienie. Przerażający zbieg okoliczności.
- Idziesz? - spytał Stan.
- Tak. Robię z nim wywiad do referatu, który teraz piszę - okłamała
rodziców. Wyszła z biura i skierowała się do kawiarni.
- Zrób mi kosztorys tych nowych mundurków! - zawołał za nią pan Ortecho.
Nietrudno było zauważyć DuPrisa, który stał przy barze. Jeśli nie
przyszedł, żeby mnie poprosić, bym mu doradzała w wyborze ubrań, to powinien to
zrobić, pomyślała Liz. Miał na sobie białe wygniecione ubranie, zielonkawożółtą
koszulę, biały kapelusz panama i białe półbuty, a w ręku trzymał laskę z gałką
z kości słoniowej. Ulizane blond włosy wskazywały na nadmiar żelu, a na twarz
przywołał fałszywy uśmiech.
Liz rozluźniła się natychmiast. Jeśli on w takim stroju pokazuje się na
ulicy, to musi być totalnym megalomanem. Łatwo da sobie z nim radę.
- Pan chciał mnie widzieć? - spytała.
- Tak, jeśli zechce pani poświęcić mi trochę czasu. Czy możemy usiąść?
DuPris skierował się do narożnego stolika, nie czekając na jej
odpowiedź.
- W czym mogę panu pomóc? - spytała, siadając naprzeciwko niego. Uznała,
że powinna go potraktować w przyjacielski sposób - coś w rodzaju „ja niczego
nie ukrywam" - dopóki on nie zdradzi swoich intencji.
- Słyszałem o pani różne ciekawe rzeczy - powiedział DuPris,
przeciągając samogłoski.
Nieudolna parodia Scarlett 0'Hary, pomyślała Liz. Ja bym potrafiła
lepiej naśladować jej akcent. A nie jestem typem piękności z Południa.
- Jakiego rodzaju rzeczy? - spytała, patrząc mu prosto w oczy.
Zastanawiała się, czy ten człowiek nosi szkła kontaktowe. Jego oczy
miały taki sam kolor jak żółtozielona koszula.
- Dowiedziałem się, że kilka dni temu była pani bliska śmierci.
Słyszałem, że ktoś panią postrzelił i że jakiś młody człowiek uleczył ranę
jedynie za pomocą dotyku - powiedział DuPris.
Wali wprost, pomyślała Liz. Ta dwójka turystów musiała się wygadać.
Uznała, że należy trochę pofantazjować.
- Rzeczywiście mogło tak wyglądać, jakby ten facet mnie uzdrowił, ale to
nie jest prawda - zaczęła zniżonym głosem, przechylając się przez stolik do
swojego rozmówcy. - Widzi pan, ubrania kelnerek zrobione są z RosWool. To jest
wełna owiec, które pasły się na miejscu katastrofy. Mówi się, że ta wełna ma
magiczną siłę. Sama w to teraz uwierzyłam. Już bym nie żyła, gdybym miała
ubranie z poliestru, kiedy do mnie strzelono.
- RosWool? - DuPris uniósł wysoko brwi.
- Tak. Istnieje przedsiębiorstwo, które wykonuje wszelkie zamówienia
tego typu. Sama się zastanawiam, czy nie zamówić sobie czapki narciarskiej,
gdyby następnym razem ktoś celował w głowę.
DuPris siedział w milczeniu.
- Pani mi się podoba, panno Ortecho - rzekł wreszcie. -Jestem
wielbicielem błyskotliwego poczucia humoru. A może teraz powie mi pani, co się
naprawdę wydarzyło?
- Właśnie panu mówiłam - upierała się Liz. - Musi pan opublikować
artykuł o RosWool. Ludzie powinni wiedzieć o takich rzeczach. Może nawet będą
chcieli umieścić w pana piśmie swoją reklamę.
- Nadal intryguje mnie ten młody człowiek, o którym wspominali moi
informatorzy.
DuPris pochylił się w stronę dziewczyny, która poczuła cedrowy aromat
jego płynu po goleniu. Ten zapach podrażnił jej nos.
- Podbiegł do mnie jakiś facet - przyznała. - Mógł położyć dłoń na mojej
ranie, by powstrzymać krwawienie. Ale wełna już robiła swoje. To ona mnie
uzdrowiła.
Otworzyła szeroko oczy, usiłując przybrać niewinny, niemądry wygląd.
DuPris patrzył na nią przez chwilę, potem westchnął tylko.
- Dziękuję pani za wyjaśnienie tej sprawy - powiedział, wstając od
stolika. - Muszę przyznać, że przyjąłem z ulgą wiadomość, że ten młody człowiek
nie ocalił pani życia.
- Co? Dlaczego? - wyrwało się Liz.
Wiedziała, że powinna się powstrzymać. Należało pozwolić mu odejść. Tak
byłoby o wiele rozsądniej.
- Wygląda pani na bardzo inteligentną osobę. - DuPris uśmiechnął się
szeroko. - Proszę mi więc powiedzieć, gdyby istniał taki młody człowiek, który
potrafi uzdrawiać dotykiem, czy nie byłoby logiczne, gdybyśmy założyli, że
potrafi on również zabijać dotykiem?
- Nie rozumiem, co pan chce przez to powiedzieć. - Liz potrząsnęła
głową.
DuPris usiadł z powrotem na krześle, jego żółtozielone oczy nabrały
intensywnego blasku.
- Powiedzmy, że młody człowiek potrafi manipulować mięśniami, skórą, a
nawet organami wewnętrznymi, aby wyleczyć i zamknąć ranę postrzałową jedynie
dotykiem dłoni.
Liz skinęła głową, bojąc się odezwać.
- No dobrze. Jeśli ten młody człowiek potrafiłby to zrobić, to czy nie
mogły odwrócić swojego działania? Czy nie mógłby otworzyć dziury w czyimś sercu
albo zrobić komuś szczelinę w płucach takim samym dotykiem dłoni?
Widziała oczami wyobraźni krew wytryskującą z otworu w jej sercu i
rozrywającą się tkankę płucną. Na jej twarzy ukazał się grymas przerażenia.
- Nie chciałbym żyć ze świadomością, że po mieście chodzi obie ktoś, kto
mógłby z taką łatwością zabijać, mając niewielkie szanse, że zostanie na tym
przyłapany.
DuPris wstał od stolika, uchylił kapelusza i skierował się do drzwi.
Liz siedziała bez ruchu, przesuwając bezmyślnie palcem po błyszczącej
srebrzystej powierzchni stolika. To, co mówił DuPris, nie było pozbawione
sensu. Czy Max mógłby zabić kogoś dotykiem?
***
Przed balem inauguracyjnym powinnyśmy iść razem na zakupy - powiedziała
Stacey Scheinin, wykonując taneczne obroty.
Ta dziewczyna zwykle podskakiwała, piszczała albo chichotała. Mogłaby
odnosić sukcesy w zespole zachęcającym widzów do aplauzu na widowiskach
sportowych, pod warunkiem, że widownia składałaby się tylko z małych chłopców.
Liz robiło się niedobrze na jej widok.
- Myślę, że wszystkie powinnyście mieć ubrania w jednakowym kolorze, na
przykład jasnofioletowe - mówiła dalej Stacey. - Kiedy zostanę królową balu,
dziewczyny z mojego orszaku będą tworzyć doskonałe tło. Będziemy rewelacyjnie
wyglądać na scenie.
- Na jakiej podstawie sądzisz, że my będziemy w twoim orszaku? - spytała
Isabel.
- Nie przejmuj się, Izzy - zaszczebiotała Stacey. - Możesz przyjść do
mnie, a ja nad tobą popracuję. Potrafię tak zmienić twój wygląd, że na pewno
znajdziesz się w moim orszaku.
- Nie, dziękuję. - Isabel zmierzyła ją wzrokiem. - Już cię widziałam w
roli stylistki.
- Zabieramy się do roboty! - zawołała Stacey, klaszcząc w dłonie. -
Musimy powtórzyć scenę ataku kosmitów. Izzy, ty się ostatnio mało przykładałaś.
- Tak jak wszyscy poza tobą - mruknęła Isabel, stając na swoim miejscu.
- Gotowi! - zawołała Stacey.
- Kosmici z Roswell budzą sensację... - zaczęła Isabel. Kątem oka
zauważyła jakiś ruch. Alex Manes wszedł do sali gimnastycznej. Oparł się o
ścianę i patrzył na nią. Tylko na nią.
Odegrała swoją rolę i usunęła się na bok. Mrugnęła do niego
porozumiewawczo. Chłopak uśmiechnął się szeroko. To wynik tego snu, pomyślała.
Już ma głos Alexa w kieszeni. Jeśli któraś z dziewczyn powinna kupić sobie
jasnofioletową suknię, to tylko Stacey.
- Okay, następna próba w środę, o wpół do czwartej. Przyjdźcie
punktualnie! - zawołała Stacey.
Powinna sobie poszukać jeszcze innych atrakcji, pomyślała Isabel. Fakt,
że została wyznaczona do prowadzenia tych zajęć, jest najlepszą rzeczą, jaka
mogła się jej przydarzyć w całym żałosnym życiu.
Isabel ruszyła w stronę szatni. Alex podbiegł do niej, zanim zdążyła
dojść do drzwi.
- Hej - powiedział. Włożył ręce do kieszeni, wyjął je szybko i włożył z
powrotem.
Jest zdenerwowany. To miłe, pomyślała Isabel.
- To na tyle? - zażartowała. - Tylko „hej"? Myślałam, że chłopaki
wyuczają się na pamięć jakichś elegantszych zwrotów, odpowiednich do sytuacji.
- To na tyle - powiedział Alex.
- Całkiem przebojowe - przyznała Isabel, zdejmując gumkę z włosów.
Potrząsnęła głową i jej długie blond włosy rozsypały się na ramiona.
- Sam to wymyśliłem - pochwalił się Alex. - Ale mam jeszcze coś
odlotowego. Starszy brat mnie tego nauczył. Chcesz usłyszeć ?
- Naturalnie -powiedziała, przesuwając językiem po dolnej wardze.
Alex natychmiast to zauważył. Reakcje chłopaków zawsze można
przewidzieć. Żaden nie potrafił się zorientować, kiedy dziewczyna robi z niego
durnia.
- Okay, teraz ja jestem policjantem, mam rewolwer, odznakę i te
wszystkie rzeczy - pouczał ją Alex.
- To mi się podoba. - Roześmiała się. - Masz przy sobie kajdanki?
- Nic takiego. Mówiłem ci już, że mój brat stosuje ten chwyt, a to facet
z klasą. Okay, zaraz padniesz - powiedział Alex i odchrząknął przed
wypowiedzeniem swojej głównej kwestii. - Będę musiał cię zaaresztować.
- Ale ja nie zrobiłam nic złego - odparła Isabel, trzepocąc rzęsami.
- Hm, to nie jest prawda - zaprzeczył, rumieniąc się z lekka. - Przecież
ukradłaś gwiazdy z nieba. Widzę je w twoich oczach.
Isabel nie chciała się roześmiać, ale wyraz twarzy Alexa był zbyt
zabawny. On nie jest w moim typie, pomyślała, ale jest taki uroczy. Ciekawe,
czy ma piegi na całym ciele.
- Podobało ci się? - spytał Alex.
- Tak.
Nigdy jeszcze z nim nie rozmawiała, chociaż mieli czasem razem zajęcia.
A teraz, może z powodu snu, który był ich wspólnym dziełem, stała, uśmiechając
się do niego.
- Może pójdziemy do kina w ten weekend, skoro już ci udowodniłem, że
jestem facetem z klasą? —. spytał Alex.
- Nie, ale poszłabym z twoim bratem- odpowiedziała Isabel.
Dość tego. Jeden interesujący sen nie wy starczy, aby Isabel obniżała
swoje wymagania.
Alex zaczął wpatrywać się w wiszące na ścianie plakaty.
- Mój brat nauczył mnie tego - wymamrotał - ale ja sam dodałem różne
ulepszenia.
- Muszę iść pod prysznic - powiedziała. Isabel.
- Hm, okay. Powiem bratu o tobie. Chłopak odwrócił się i ruszył w stronę
drzwi.
Isabel patrzyła za nim przez chwilę. Nagle podbiegła do niej Stacey.
- Nowy chłopak, Izzy?
- On? Nie. On tylko usiłuje mnie poderwać. Zawsze biega za mną kilku
takich nieszczęsnych niewolników z językami wywieszonymi do ziemi. Myślę, że ty
nie masz takich problemów, co, Stace?
Wchodząc do szatni, Isabel uśmiechała się z zadowoleniem. Fajnie jest,
pomyślała. Za kilka dni Stacey znajdzie się w jej balowym orszaku. A Isabel
miała nowego, małego chłopczyka do zabawy. Ziemskie istoty w stanie zadurzenia
są bardzo śmieszne.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz