***3***
Michael rzucił okiem na budzik. Trzynaście minut po dziesiątej.
To znaczy, że leżał w łóżku dopiero trzynaście minut, a wydawało mu się, że
upłynęło trzynaście dni. Nie był zmęczony, nic a nic. Potrzebował tylko dwóch
godzin snu na dobę - to była jedna z tych fajnych cech, której brakowało
ziemskim istotom. A czas, kiedy Michael będzie potrzebował swoich dwóch godzin
snu, nadejdzie jeszcze nieprędko.
Tyle że dziesiąta to była jego pora spania, jego pora spania!
Nie mógł ciągle uwierzyć, że ma swoją porę spania. Państwo Pascal uważali, że
dzięki precyzyjnemu rozkładowi dnia dzieci mają poczucie bezpieczeństwa i czują
się szczęśliwe, takie tam psychobzdury.
Jego nowi rodzice zastępczy na wszystko mieli jakąś formułkę.
Dali mu całą, napisaną na maszynie, listę z idiotycznym rysunkiem, na którym
szop pracz miał przy mordce dymek, jak w komiksach. „Zasady dla Pascali
Zębali”, mówił szop.
Były spisane wierszem. „Przed jedzeniem myj ręce. Nie nabrudź w
łazience”. Alex prawie posiusiał się ze śmiechu, kiedy Michael pokazał mu tę
kartkę.
Zasady jednak przestawały być śmieszne, kiedy trzeba się było do
nich stosować, a Michael to robił. Przynajmniej na początku. Jego opiekun
społeczny, pan Cuddihy, dostałby ataku nerwowego, gdyby już podczas pierwszego
tygodnia pobytu chłopaka w nowym miejscu pojawiły się skargi rodziny
zastępczej. Więc przez kilka najbliższych tygodni Michael nie będzie wymykał
się z domu wieczorami.
Nie będzie mógł składać nocnych wizyt u Evansów. A przecież
powinien zobaczyć, jak się czuje Isabel. Z jednej strony chciałby nią mocno
potrząsnąć, żeby nie traciła łez na Nikolasa, a z drugiej strony miałby ochotę
przytulić ją i pozwolić się wypłakać. Zrobi wszystko, żeby wróciła dawna Isabel
- Izzy o ciętym języku, flirtująca, pewna siebie. Żeby zniknęła ta blada smutna
dziewczyna, która siedziała obok niego we Flying Pepperoni.
Zrobię to jutro, pomyślał, z samego rana. Pójdę tam zaraz po
śniadaniu i sprawdzę czy ona mnie nie potrzebuje.
Przewrócił się na bok. Łóżko było zbyt sztywno zasłane, nakrycie
wciśnięte pod materac tak głęboko, że chłopak czuł się jak mumia. Nie potrafił
go poluzować. Dzieciak, który spał w sąsiednim łóżku - Dylan - zaczął nagle
chrapać. Michael przykrył głowę poduszką. Na dole zapłakało niemowlę. Po chwili
usłyszał szuranie kapci pani Pascal.
Potrafiłbym zabić, a przynajmniej okaleczyć kogoś, żeby tylko
wydostać się z tego domu, pomyślał Michael. Mógłbym wyjść przez okno i sobie
pójść. Nie muszę iść do Isabel. Mógłbym pójść gdzie indziej... do Marii!
Tak, to doskonały pomysł. Teraz musiał to wszystko odreagować, a
dziewczyński pokój Marii idealnie się do tego nadawał. Podobał mu się bałagan,
jaki u siebie miała - porozrzucane ubrania, buteleczki z lakierem do paznokci i
fiolki z aromatycznymi olejkami. Podobał mu się nawet dziwny zapach jej pokoju
- róż i kropli na kaszel.
Lubił tam przesiadywać nawet wtedy, gdy Marii nie było w domu,
wolał jednak, gdy tam była. Zawsze potrafiła go rozśmieszyć. Często nie miała
wcale takiego zamiaru, na przykład, kiedy robiła mu poważny wykład o tej swojej
aromaterapii.
Pani Pascal zaczęła śpiewać niemowlęciu, a ono rozpłakało się
jeszcze głośniej. Michael wcale mu się nie dziwił. Głos zastępczej matki
Michaela był taki, że... No cóż, śpiewać w każdym razie nie powinna.
- Śpij, nie pij, nie myj, nie wyj, nie ryj! - darła się pani
Pascal.
Nie ryj? - zdziwił się chłopak.
- Tylko śnij, śnij, śnij, śnij, śnij, śnij, śnij. Przenikanie do
snów, pomyślał nagle. To właśnie powinien teraz robić. Wprawdzie sam nie mógł
zasnąć, ale cudze sny stały dla niego otworem.
Zamknął oczy i zaczął głęboko oddychać. Śpiew pani Pascal
dochodził teraz z oddali, tak jak chrapanie Dylana. Michael nabrał głęboko powietrza
i pojawiły się orbity snów. Świetliste kule krążyły wokół niego, a każda
wydawała jeden czysty dźwięk. Dobrze mu szło.
Nie przenikał do snów tak często, jak to robiła Isabel, spędził
jednak wiele nocy, serfując po orbitach snów, wiedział więc, które są czyje.
Właśnie przebiegła mu przed oczami orbita Douga Highsingera. On przeważnie śnił
o seksie. Michael nie sądził, by obserwowanie wyczynów seksualnych szkolnej
gwiazdy futbolu mogło być zabawne.
Nie miał też najmniejszej ochoty interesować się sferą snu
Arleny Bluth. Ta śniła wyłącznie o szkole. Teraz też prawdopodobnie przeżywa
jakieś senne koszmary na temat testu, który musiała pisać zbyt twardym
ołówkiem.
Przy orbicie Tima Watanabe'a należało jak najszybciej przejść
dalej. Z jakiegoś powodu śnił on o wielkim klaunie z zielonym językiem, który
nazywał się Bobo. Michael nie chciał się w to wtrącać, uznał jednak, że temu
chłopakowi przydałoby się kilka wizyt u psychoterapeuty.
Uśmiechnął się - usłyszawszy wysoki czarujący ton. Orbita Marii.
Nie mógł być teraz w jej pokoju, ale mógł wejść do snu dziewczyny.
Tyle że wchodzenie do snu zaprzyjaźnionej osoby nie było całkiem
w porządku; to tak, jakby zaskoczył ją nagle w łazience. Nigdy dotąd nie
przenikał do jej snów. Ale kiedyś nie znał jej tak dobrze; teraz sytuacja była
zupełnie inna.
Powiem jej tylko, że tam jestem, zadecydował. To nie będzie
żadne szpiegowanie.
Zaczął cicho gwizdać, przyciągając jej orbitę do siebie. Wpadła
mu w ręce, miękka i chłodna w dotyku. Rozchylił dłonie, a sfera snu Marii powiększyła
się. Kiedy była wystarczająco duża, wszedł do środka.
Dziewczyna leżała na łące pełnej kwiatów i migdaliła się z
jakimś ciemnowłosym chłopakiem.
No nie! Tego się nie spodziewał. Natychmiast wycofał się z tego
snu. Myślał, że Maria może śnić o tym, że jest ptakiem albo syreną, albo czymś
w tym rodzaju. Pamiętał, że dawniej miewała takie sny. Sny, które powinna mieć.
Maria śniąca, że jakiś facet wprowadza ją w sztukę kochania - to nie było w
porządku. A w ogóle co to za jeden? Michael raz tylko rzucił na niego okiem,
ale nikogo znajomego mu nie przypominał. Czy to ktoś ze szkoły? Czy to z jej
strony coś poważnego?
Usiadł na łóżku, przygryzając wargę. Może powinien zainteresować
się tą sprawą. Maria nie miała pojęcia, jacy potrafią być faceci. Nie wiedziała,
że oni - a przynajmniej niektórzy z nich - tylko czyhają na takie dziewczyny
jak ona, miłe i niewinne. Tak, musi sprawdzić, czy nie straciła głowy dla
jakiegoś łajdaka.
Zamknął oczy i zaczął przywoływać z powrotem orbitę snu Marii.
Kiedy się wystarczająco powiększyła, wszedł do środka. Dziewczyna i ten facet
jeszcze nie mieli dosyć. Michael nie mógł zobaczyć twarzy chłopaka, ponieważ
trzymał ją przy szyi Marii.
To mu się nie podobało, zupełnie mu się nie podobało. Zbliżył
się i zaczął zakreślać kółka wokół Marii i tego seksualnego maniaka. Nie
zauważyli go; nie zwróciliby teraz uwagi nawet na wybuch atomowy.
Żaden facet nie powinien tego robić z Marią. Była dziewczyną, z
którą Michael oglądał idiotyczne horrory, która chciała go koniecznie nauczyć,
jak się piecze tort, która zmusiła go, by włożył fartuch. Była jego kumpelką.
Nie powinna się całować z jakimś facetem. To nie w porządku. Nawet bardzo nie w
porządku.
To tylko sen, tłumaczył sobie Michael. Sny są dziwne; nie zawsze
pojawia się w nich to, czego pragniesz. Maria prawdopodobnie wcale nie
interesuje się tym facetem. Ani żadnym innym.
Przecież Arlene Bluth nie miała ochoty pisać testu zbyt twardym
ołówkiem. Tim Watanabe nie marzył chyba o mieszkaniu w psiej budzie, razem z
Bobo, klaunem o zielonym języku. Dough Highsinger nie chciał iść do łóżka z
połową dziewczyn z...
Niedobry przykład.
***
- Czy nie uważasz, że faceci mają jakiś specjalny wyłącznik z
tyłu głowy? - spytała Liz. - Nie widziałam tego na żadnej ilustracji w
książkach biologicznych, ale myślę, że on jednak istnieje.
Starała się mówić żartobliwym tonem. Fakt, że Maria była jej
najlepszą przyjaciółką, nie musiał oznaczać, że miała stale wysłuchiwać
rozpaczliwych skarg Liz w związku z Maxem.
Maria nie odezwała się. Siedziała na drewnianej ławce przed
swoją szafką w szatni, wpatrując się w tenisówkę, którą trzymała w ręce.
Liz wyjęła jej but z ręki i włożyła do szafki.
- Zdejmujemy stroje gimnastyczne, potem wkładamy normalne
ubrania, potem wychodzimy ze szkoły i idziemy do domu - wyrecytowała tonem
przedszkolanki. - Przy twoim tempie pewnie będziemy musiały zostać tu na noc.
Wszyscy już dawno wyszli.
- Przepraszam - wymamrotała Maria. - Zupełnie się wyłączyłam. O
co mnie pytałaś?
To było zupełnie do niej niepodobne. Niektórzy czasem się wyłączają
podczas rozmów z przyjaciółmi, nawet z najlepszymi przyjaciółmi, ale nie ona.
Maria miała dar słuchania z niezwykłą, prawie maniakalną uwagą.
- Chciałam wiedzieć, czy faceci są wyposażeni w jakiś ukryty
wyłącznik - powiedziała Liz. - Coś, co im pozwala całować cię płomiennie
jednego dnia, a następnego traktować jak dziewczynę stojącą za ladą sklepu
całodobowego. Taką, której mówią cześć, kupując chipsy z bekonem, i nawet nie
są ciekawi jej imienia. Jak dziewczynę, którą znają tylko z widzenia, którą...
- Dość! - zawołała Maria. - Mam już nie tylko jeden obraz, ale
całą fotodokumentację. Ty. Max. Raz cię kocha. Raz cię nie kocha. Chcesz poznać
moją teorię?
- Tak - przyznała Liz. Wyjęła szczotkę z szafki i zaczęła czesać
długie ciemne włosy.
Wierzyła, że przyjaciółka pomoże jej rozwiązać ten problem.
Stale myślała o tamtym pocałunku. Tym niesamowitym pocałunku. Ile razy go sobie
przypomniała, wydawało jej się, że żołądek opada jej do samych stóp, a potem
znów podskakuje w górę. Z naukowego punktu widzenia to nie jest możliwe, ale
właśnie w ten sposób to odczuwała.
- Nie rozumiem, jak mógł mnie tak całować, a potem odtrącić -
szepnęła. - Chyba że... chyba że nie czuje tego samego co ja. Ale z drugiej
strony drżał cały, kiedy go dotknęłam.
- Miałam ci wygłosić swoją teorię - przypomniała jej Maria.
- Przepraszam. Strzelaj.
- Okay. Po pierwsze uważam, że Max jest w tobie nieprzytomnie
zakochany.
- Więc dlaczego... - zaprotestowała Liz.
- Zaczekaj. Jeszcze nie skończyłam. - Maria zdjęła drugą
tenisówkę i włożyła ją do szafki.
- Po drugie, on sądzi, że im bliżej z nim będziesz, tym większe
grozi ci niebezpieczeństwo. Więc odtrąca cię i traktuje jak dziewczynę, u
której kupuje chipsy z bekonem. To jest nawet urocze.
- Ale mnie nie zależy na tym, by czuć się bezpiecznie. - Liz
zaczęła szczotkować włosy tak mocno, że mało ich sobie nie powyrywała. - Mnie
tylko zależy na...
- Jeszcze nie skończyłam - przerwała jej przyjaciółka, zdejmując
szorty i wkładając długą pomarańczową spódnicę. - Po trzecie, ten pocałunek. Przy
pocałunkach najważniejsze jest to, kiedy i gdzie mają miejsce. Szeryf Valenti
był bardzo blisko was. Czuliście się tak, jak ludzie na wojnie, którzy wiedzą,
że za chwilę mogą zginąć. A kiedy człowiek myśli, że zaraz umrze, robi rzeczy,
których w innych okolicznościach nigdy by nie zrobił.
Liz wrzuciła szczotkę do schowka i zatrzasnęła drzwiczki.
- Więc żeby Max znowu mnie pocałował, powinnam być o krok od
utraty życia?
- Tak - przyznała Maria, zdejmując podkoszulek. - Następnym
razem postaraj się narazić na to ryzyko w jakimś romantycznym miejscu. Ze
świecami i muzyką.
Liz usiłowała się uśmiechnąć. Jeśli teoria przyjaciółki była
prawdziwa, a uznała ją za całkowicie racjonalną, to wyłącznik Maxa był
ustawiony w pozycji „koniec kropka”.
Gdy Maria sięgnęła po bluzkę, Liz zauważyła, że z łańcuszka na
jej szyi zwisa pierścień.
- Ładny - powiedziała, delikatnie go dotykając. - Jaki to
kamień?
Przy każdym ruchu Marii kamień zmieniał barwę - z fioletowej na
zieloną i odwrotnie.
- Nie wiem. Jeszcze nigdy takiego nie widziałam. - Włożyła
bluzkę, wsunęła stopy w sandały i wzięła torebkę. - Wyjdźmy już stąd - rzuciła
i pierwsza ruszyła do drzwi.
- Uważasz, że powinnam wysłać Valentiemu anonimowy liścik? -
zażartowała Liz. - Napisać, że znajdzie Maxa przy stoliku w ciemnym rogu
restauracji Pierścienie Saturna? A ja przypadkiem też tam będę, odgrywając rolę
tylko przyjaciółki.
- To jest jedna możliwość - rzekła Maria, kiedy przechodziły
przez halę sportową. - Albo... jestem jednak pewna, że to ci się nie spodoba...
Czasem Liz dokładnie wiedziała, co powie przyjaciółka, zanim ta
zdążyła skończyć zdanie. Teraz też tak było.
- Myślisz, że mogłabym zacząć chodzić z innymi facetami -
dokończyła za nią Liz, chociaż te słowa ją zabolały.
- Trafiłaś. Życie nie polega tylko na dostawaniu najlepszych
stopni i naciąganiu gości na napiwki w restauracji twojego taty. Powinnaś się
trochę zabawić.
- Mówisz tak, jakbyś sama wychodziła codziennie wieczorem z
innym chłopakiem - droczyła się z nią Liz.
Maria też ostatnio stroniła od rozrywek. Jej przyjaciółka, która
znała ją od drugiej klasy podstawówki, wiedziała dlaczego. Widywała ją już w
stanie poważnego zadurzenia. Ale Maria nigdy nie patrzyła na żadnego faceta
takim wzrokiem jak na Michaela.
W rozmowach z Liz nie wspomniała o nim ani słowem, a to
oznaczało, że sprawy wyglądają bardzo poważnie. Liz zastanawiała się, czy
przyjaciółka sama zdaje sobie z tego sprawę.
- Wiesz, że mam rację - upierała się Maria. - Jak tak dalej
pójdzie, to na balu na zakończenie szkoły zostaniesz na lodzie.
To była przygnębiająca myśl. Liz pamiętała jeszcze, kiedy ona i
Maria miały po osiem lat. Po każdym przyjęciu dla dzieci, takim, gdzie
zostawało się potem na noc, wyciągały Barbie i Kena, ubierały ich w wizytowe
stroje i wysyłały na bal. Raz Liz nawet zatelefonowała do ojca i spytała go,
czy będzie mogła zostać do północy na balu na zakończenie szkoły. Pytanie o
zgodę z dziesięcioletnim wyprzedzeniem nie wydawało jej się niczym niezwykłym.
Pan Ortecho udawał, że ta sprawa wymaga przemyślenia, zanim powiedział tak.
- A co będzie po ukończeniu szkoły? - nie rezygnowała Maria. - W
college'u? Przez wszystkie te długie lata twojego życia? Spędzisz je,
rozmyślając o Maxie?
Liz poczuła się tak, jakby otrzymała cios w żołądek. Jej
przyjaciółka miała rację. Liz zaczynała już sądzić, że cierpi na obsesję, która
powoduje, że musi myśleć o Maxie sześćdziesiąt razy na minutę.
- Chcesz zrobić dobry początek? - szepnęła Maria, łapiąc ją za
łokieć. - Tam jest chłopak, na którym możesz potrenować. - Wskazała ruchem
głowy otwarte drzwi.
Wzrok Liz powędrował w głąb męskiej szatni i zobaczyła Jerry'ego
Cifarelliego. Jerry był jednym z tych chłopaków, którzy byli w szkole czymś w
rodzaju statystów. Zawsze na dalszym planie. Dość miły. Dość inteligentny. Dość
dobry sportowiec. Dość... dość pod każdym względem, ale nie wybijający się w
żadnej dziedzinie.
- Podejdź do niego - namawiała ją Maria. - Wodzi za tobą oczami
od czasu, kiedy pobiłaś go w konkursie przyrodniczym, w pierwszej klasie.
Zamień z nim chociaż parę słów - nalegała Maria.
W końcu Max postawił sprawę jasno - nie pozwoli, by Liz zbytnio
się do niego zbliżyła. Więc co jej pozostało?
- No to ruszam - szepnęła. - Zadzwonię do ciebie później -
dodała, uśmiechając się do przyjaciółki.
- Koniecznie - powiedziała uradowana Maria. - Chcę poznać
wszystkie szczegóły.
Liz była całkowicie spokojna, kiedy szła przez szatnię. Przy
Maxie nigdy taka nie była. Kiedy on się pojawiał, czuła się tak, jakby przed
chwilą wzięła prysznic i energetyzujący masaż szorstką gąbką - dynamiczna i
ożywiona.
To brzmi jak marna reklama, pomyślała. Używaj szorstkiej gąbki,
a poczujesz się zakochana.
Zakochana. Na tym właśnie polegał cały problem. Była zakochana w
Maksie. A więc każdy inny facet był tylko „dość miły, dość inteligentny” i tak
dalej.
Marnie to wygląda, uznała. Trudno mi się będzie pozbierać.
- Ten niespodziewany sprawdzian z biologii zupełnie mnie dobił -
odezwała się Liz, dotykając ramienia Jerry'ego. - To dziwne, że jeszcze
jesteśmy w stanie utrzymać się na nogach.
- Tak - przyznał chłopak. - Siedziałem do trzeciej w nocy,
przygotowując się do testu z francuskiego. Ledwie skończyłem go pisać, a tu
bum, test niespodzianka z biologii.
- Moja przyjaciółka Maria zawsze mi radzi, żeby po ciężkim dniu
napić się nektaru brzoskwiniowego. Mówi, że brzoskwinie zawierają anty
toksyny... albo że ich zapach ma właściwości relaksujące, już dobrze nie
pamiętam.
Okay, to była dobra, niezbyt przejrzysta aluzja. Ale czy ją
zrozumiał?
- Chciałabyś się napić tego nektaru? - spytał Jerry,
przewieszając plecak przez ramię.
- Oczywiście. Mają taki w kawiarni w centrum handlowym.
- To chodźmy. - Uśmiechnął się szeroko.
Maria byłaby ze mnie dumna, pomyślała Liz, idąc z chłopcem w
stronę parkingu.
- Tu stoję - powiedział Jerry, wskazując jasnożółty samochód,
zaparkowany obok jeepa Maxa.
Jakieś złośliwe chochliki zadrwiły sobie ze mnie, przeszło przez
głowę Liz. Zmusiła się, by spojrzeć na jeepa. Stał przy nim Max. Kiedy napotkał
jej spojrzenie, szybko opuścił oczy, zauważyła jednak, że jego wzrok wyrażał
ból.
Biedny Max. Miała ochotę podbiec do niego i przeprosić. Ale
przecież dawała mu już szansę. Wystarczyłoby, że skinąłby ręką, a przyleciałaby
do niego na skrzydłach, i doskonale o tym wiedział. Jednak postanowił ją
odtrącić.
Teraz będzie musiał z tym żyć. Oboje będą musieli z tym żyć.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz