środa, 3 lipca 2013

Rozdział szósty

***6***
Max siedział w jaskini, opierając się o chłodną wapienną ścianę. Miał wrażenie, że
nadwyrężył sobie jakiś mięsień w mózgu, mięsień, z którego istnienia w ogóle nie zdawał
sobie sprawy. Ray starał się nauczyć ich, jak doprowadzić do zamrożenia czasu - tego, co
zrobił w centrum handlowym. Ale ani Max, ani Michael nie potrafili opanować tej sztuki.
- Używanie mózgu jest bardziej męczące i o wiele trudniejsze niż używanie ciała -
powiedział Ray, siadając na dużym kamieniu, naprzeciwko Maxa.
Michael położył się wprost na ziemi.
- Chwileczkę. Czy znowu czytałeś w moich myślach? - spytał Max.
To, co potrafił robić Ray, było wprost niesłychane. Kiedy Max o tym myślał, jeszcze
bardziej bolała go głowa.
- Tylko trochę - powiedział Ray. Musiał zobaczyć na twarzy chłopca wyraz zażenowania
połączonego z paniką - albo znowu czytał w jego myślach - ponieważ roześmiał się głośno.
- Nie martw się - rzekł. - Robię to tylko powierzchownie. Nie chcę natrafić na zbyt
osobiste myśli. Nigdy nie wiadomo, co można znaleźć w głowie nastolatka.
Wyjął z plecaka kilka puszek Lime Warp i jedną otworzył.
- Ktoś chce się napić? - spytał.
- To smakuje jak kozie siuśki - powiedział Michael. Wziął jednak puszkę od Raya, po
czym usiadł obok przyjaciela.
- Czy sprawdzałeś to doświadczalnie? - spytał Max, biorąc puszkę. - Naprawdę
próbowałeś kozich siuśków i możesz zrobić dokładne porównanie?
- Czasem przypominasz mi tego faceta od naukowych programów w TV - powiedział
Michael. - Wiesz, tego palanta?
Michael pociągnął łyk i zaczął dokładnie przyglądać się puszce.
- Nie mogę uwierzyć, że my naprawdę tak wyglądamy - powiedział. - Nie mam nic złego
na myśli, Ray - dodał po chwili.
Max spojrzał na małego tańczącego kosmitę narysowanego na puszce. Miał tak samo
mały tułów i krótkie nogi, dużą głowę i ogromne, pozbawione źrenic oczy o migdałowym
wykroju, jak wszyscy pasażerowie statku kosmicznego na wywołanym przez Raya
hologramie.
- Masz do tego niewłaściwe podejście. Przynajmniej w pewnym sensie - powiedział Ray. -
To - wskazał na rysunek na puszce Lime Warp - nie jest nasz prawdziwy wygląd, tak samo
zresztą jak ten - dodał, wskazując na siebie.
Max przyłożył do głowy puszkę. Ray zawsze nadawał swoim napojom lodowatą
temperaturę, spowalniając ruch ich cząsteczek. Max też mógłby to robić - gdyby chciał - ale
musiałby się przy tym maksymalnie skoncentrować. Rayowi natomiast przychodziło to
równie łatwo, jak otwieranie puszek.
- Nie mogę tego zrozumieć - powiedział Max. - Może dlatego, że zbyt nadwyrężyłem
umysł, ale nadal nic z tego nie pojmuję.
- To nie jest zbyt skomplikowane - tłumaczył Ray. - Przedstawię wam skróconą wersję.
Nasze ciała mają ogromne zdolności adaptacyjne. Przystosowują się do każdego
środowiska. Oznacza to, że możemy podróżować na inne planety bez tych wszystkich
wyszukanych kombinezonów kosmicznych, których używają ludzie. Nasze ciała natychmiast
przestawiają się na optymalny poziom funkcjonowania. Nawet na naszej planecie zmieniamy
kształt w zależności od różnych czynników, na przykład klimatu.
- Ja cię kręcę - rzucił tylko Michael.
- Coś z tego rozumiem - powiedział Max. - Ziemia jest środowiskiem bogatym w tlen.
Więc nasze ciała przekształciły się tak, aby móc wdychać tlen. Czy o to chodzi?
- Otóż to - przyznał Ray. - To, o czym mówiłeś to jedna z niezliczonych możliwości
adaptacji naszych ciał.
- Okay, nie przeczytałem wszystkich naukowych książek świata tak jak Max, ale wiem, że
ciało ludzkie nie jest najlepiej przystosowane do życia na pustyni - rzekł Michael. - Dlaczego
nie przypominamy raczej skorpionów, kaktusów czy czegoś takiego?
- Nasze ciała nie przystosowują się tylko do zewnętrznego środowiska - zaczął wyjaśniać
Ray. - Przystosowują się również do środowiska społecznego. Na tej planecie ludzie są
gatunkiem dominującym, więc system adaptacyjny wyposażył nas w ludzkie ciała.
- A ci faceci? - spytał Michael, podnosząc puszkę Limę Warp.
To inny rodzaj adaptacji, do życia w przestrzeni kosmicznej. Zwartość tych małych ciał
ochrania ich system wewnętrzny przed skutkami szybkiej podróży kosmicznej. Poza tym
małe ciała nie zajmują wiele miejsca na pokładzie, zostawiając dość wolnej przestrzeni dla
nieodzownej aparatury.
- To niezłe - przyznał Michael.
- Całkiem niezłe - przytaknął mu Max. - Czy mógłbyś pokazać nam jakieś hologramy, czy
jak to się nazywa, niektórych form adaptacyjnych, jakie mamy w domu?
- W domu. Nie rozumiem, dlaczego nazywasz to domem - powiedział Ray. - Tu jest twój
dom. Planeta Ziemia. Niepotrzebnie opowiadałem wam o... o tamtym miejscu. Staram się
myśleć o nim jak o pięknym śnie. Ale na pewno nie jak o czymś realnym, do czego
kiedykolwiek mógłbym powrócić. Teraz mój dom jest tutaj. - Głos Raya był bardzo smutny,
zniknął jego żartobliwy sposób bycia.
Max zaczął się zastanawiać, jak mógłby żyć na innej planecie, wiedząc, że nie zobaczy
już nigdy rodziców ani Liz, ani nikogo, do kogo był przywiązany. Nie przypuszczał, że mógłby
radzić sobie z tym tak dobrze jak jego starszy przyjaciel.
- Wyjdźmy stąd - powiedział Ray, podnosząc się z miejsca.
- I to tyle. Zdecydowałeś za nas, że nie powinniśmy już dowiedzieć się niczego więcej o
miejscu, z którego pochodzimy? - spytał Michael.
- Nie mam zamiaru zachęcać was do tego, abyście spędzili całe życie, pragnąc być gdzie
indziej. - Ray patrzył mu prosto w oczy. - Żyjecie tutaj na Ziemi. I tu musicie przeżyć swoje
życie.
- Dziękuję za dobrą radę - mruknął Michael.
- Wiem, że możecie uznać, że jestem zbyt bezwzględny - powiedział Ray, zwracając się
do Maxa. - Ale musicie mi uwierzyć, że przebywanie w jednym miejscu, kiedy serce i myśli
są gdzie indziej, to gwarancja na nieszczęśliwe życie.
Max nie chciał naciskać zbyt mocno; było jasne, że Ray chce ich wszystkich chronić.
Musiał jednak dowiedzieć się jeszcze jednej rzeczy.
- Czy mógłbyś tylko powiedzieć... - zaczął.
- Max, ja już podjąłem decyzję - przerwał mu Ray.
- Ale to jest bardzo ważne - nalegał chłopak. - Chcę tylko wiedzieć, czy możesz mnie
czegoś nauczyć, co mogłoby nam pomóc uchronić się przed Valentim.
- Tak, to jest coś, czego naprawdę potrzebujecie. - Ray westchnął. - Możemy trenować
zamrażanie czasu w jakimś wybranym miejscu. Ale nie można tego często powtarzać. Sam
nie byłbym w stanie zrobić tego po raz drugi przed upływem miesiąca. To zabiera mnóstwo
energii.
- Czy jest jeszcze coś? - spytał Max. Chciał być przygotowany, nie, musiał być
przygotowany, gdyby przyszło mu jeszcze kiedyś zmierzyć się z Valentim. Przecież Ray nie
zawsze będzie mógł stanąć w ich obronie.
- Trzeba się maskować. Dzięki temu przetrwałem te pięćdziesiąt lat z okładem.
- Tylko tyle? Maskować się? - zdziwił się Michael.
- Jest pewna sztuczka, którą czasem stosuję - wyjaśnił Ray. - Patrzcie.
- Na co mamy patrzeć? - spytał Max.
Po chwili coś dziwnego działo się z twarzą Raya; zaczęła się ruszać. Rosły i ciemniały
mu włosy. Malał i zmieniał kształty.
Wyglądał teraz jak... Liz. Ray wyglądał jak Liz.
- Aaah - z gardła Michaela wydobył się wysoki, zabawny pisk.
- Możemy również przy każdej zmianie wyglądu przybierać jakieś cechy szczególne -
powiedział Ray głosem Liz. - Ja tak zrobiłem po katastrofie. Nie chciałem wyglądać jak
naukowiec.
- Ciarki przechodzą mi po skórze - powiedział Max. Trudno mu było teraz znieść widok
Raya. Było tyle rzeczy, o których nie chciał nawet myśleć. Na przykład o tym, że jego
starszemu przyjacielowi urosły piersi... piersi Liz.
- Okay, okay - powiedział Ray głębokim głosem, przybierając swoją zwykłą postać.
- Nawet mówiłeś jej głosem - wymamrotał Max.
- To wszystko jest w strunach głosowych. Czy słyszeliście o tym, że widziano Elvisa przy
stoisku z tortillami w El Paso? - spytał.
Max potrząsnął głową.
- To byłem ja - powiedział z dumą Ray.
Max roześmiał się. Wiedział, że Ray jest fanem Elvisa, ale tego było już za wiele.
- Staram się utrzymać Króla przy życiu - ciągnął Ray. - Dziękuję wam bardzo - dodał,
mrucząc niewyraźnie jak Elvis.
- Musisz nam pokazać, jak to się robi - powiedział Max.
***
- Dlaczego nie powiedziałaś tak, kiedy Jerry prosił cię, żebyś z nim poszła na dyskotekę
do klubu UFO? - spytała Maria, kiedy tylko Liz powróciła za ladę kawiarni Latający Talerz.
- Wiem, że słyszałaś całą rozmowę - prychnęła Liz. - Tylko trzy razy przecierałaś stolik
obok tego, przy którym siedział Jerry.
- Cztery razy - przyznała się Maria. - Ale jeśli nie będę cię stale pilnować, zaczniesz z
powrotem rozmyślać o Maksie, będziesz ignorować innych chłopaków i w rezultacie
zostaniesz zasuszoną staruszką z szesnastoma ujadającymi szpicami.
- Jeśli nie przestaniesz, to za chwilę będziesz miała tę gąbkę w gardle - nastraszyła ją
Liz, zbliżając się do przyjaciółki.
- Czy już ci wspominałam, że będziesz taką żałosną staruszką? - Maria cofnęła się
przezornie. - Że wszystkie twoje szpice będą nazywały się Max? Albo Maxine? Albo
Maximilian? Albo Maxi? Albo...
- A czy ja już ci wspominałam, że wycierałam tą gąbką stolik pana Orndorffa?
- Tego, co pluje? - pisnęła Maria. - Okay, przestanę. Przestanę. Ale nadal chcę wiedzieć,
dlaczego powiedziałaś Jerry'emu, że dasz mu odpowiedź jutro, zamiast zgodzić się od razu.
- Bo to dyskoteka. Gdyby prosił mnie, żebym z nim poszła gdzie indziej, pewnie bym się
zgodziła.
- Ty przecież świetnie tańczysz - oburzyła się Maria.
- Mnie nie chodzi o tańczoną stronę tańczenia - tłumaczyła jej Liz. - Chodzi mi o
dotykaną stronę tańczenia.
- Sprawa dotykania i tak się pojawi, niekoniecznie przy tańcach. Powiedzmy, że on
zaprosi cię do kina. Siedzenie po ciemku daje ogromne możliwości w tej dziedzinie. Nawet
gdybyście poszli grać w kręgle, to on potem odwiezie cię do domu i wtedy znowu pojawi się
kwestia dotykania.
- Chyba tak - powiedziała Liz bez przekonania.
Rozległy się pierwsze tony Close Encounters. Maria podniosła głowę i zobaczyła ojca Liz,
który właśnie wchodził do kawiarni, gwiżdżąc piosenkę Grateful Dead.
Maria otworzyła przed właścicielem kawiarni małą bramkę, by mógł wejść za kontuar.
- Jeszcze tym razem nie obetnę panu premii, ale jeśli znowu się pan spóźni, zrobię to na
pewno - zażartowała.
- Och, panno De Luca. Bardzo przepraszam. Proszę się na mnie nie gniewać! - zawołał,
lekko zdyszany pan Ortecho. - Dziś był na wyprzedaży garnitur, na który od dawna
polowałem. Musiałem go kupić w drodze do pracy, bo później już by go nie było.
Maria roześmiała się, a Liz wzięła dzbanek kawy, żeby go zanieść do stolika, przy którym
dwóch poważnych ufologów studiowało mapę miejsca katastrofy.
Maria ziewnęła i oparła łokcie na kontuarze. Od chwili wyjścia ze szkoły czuła się bardzo
dziwnie. Nie mogła przestać myśleć o tym, jak utraciła świadomość na lekcji literatury
angielskiej.
Może powinnam była powiedzieć prawdę Isabel, pomyślała. Ale tego dnia Isabel po raz
pierwszy przyszła do szkoły i miała wystarczająco dużo własnych problemów. Niedługo i tak
powiem im wszystkim o moich zdolnościach parapsychicznych. Kiedy tylko nauczę się
panować nad swoją mocą, zrobię im wielki pokaz, postanowiła Maria.
Ale nie potrafiła panować nad tą dziwną mocą. Na przykład dzisiaj, kiedy siedziała w
klasie i czekała na przyjście pani Markham, zaczęła przesuwać palcami po imieniu, które
ktoś wyrył na jej stoliku. Zastanawiała się, od jak dawna tam było i co może teraz robić facet,
który wyciął swoje imię.
Nie starała się zobaczyć tego chłopaka, ale zaraz pojawiły się wirujące kolorowe punkciki
i po chwili Maria stała na placu, gdzie sprzedawano używane samochody. Zobaczyła
jakiegoś faceta z wydatnym brzuchem, który usiłował sprzedać hondę młodej kobiecie
ubranej jak typowa bizneswoman. Punkciki zawirowały znowu i ponownie pojawiła się klasa.
Następną rzeczą, jaką pamiętała, był widok Isabel, która nią bezlitośnie potrząsała. Maria
wiedziała już, że używanie mocy wiąże się z utratą kilku minut, ale nie był to odpowiedni
moment na udzielanie wyjaśnień Isabel. Szczególnie po tym, jak ta rozzłościła się na nią
podczas przerwy na lunch.
Maria zdawała sobie sprawę, że moc parapsychiczna różni się od mocy, którą dysponują
kosmici, ale Isabel gotowa była wrzeszczeć na każdego, kto choćby wspomniał o używaniu
mocy.
- Obudź się! - Okrzyk Liz przerwał jej rozmyślania.
- A więc jak? - spytała Maria, patrząc na przyjaciółkę zmrużonymi oczami. - Dyskoteka
UFO z Jerrym?
- Nie wiem... - zaczęła Liz, przygryzając wargę.
- Powiem ci tylko dwa słowa - szepnęła Maria, potrząsając ze smutkiem głową.
- Byle nie o szpicach - ostrzegła ją Liz.
- „Tylko przyjaciółmi” - powiedziała Maria. Nie chciała być przykra, ale Liz czasem
potrzebowała, żeby ktoś nią porządnie potrząsnął. - Wiesz, że mam rację - dodała. - To Max
podjął za ciebie tę decyzję.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz