środa, 17 lipca 2013

Rozdział piętnasty - ostatni

***15***
- Liz mówiła, że wrota w formacji skalnej otwiera się za pomocą urządzenia do zdalnego sterowania. A my go nie mamy - powiedział Michael, kiedy jechali w kierunku strzeżonego obszaru w samochodzie wypożyczonym przez Raya.
Nie przyszło mu nawet do głowy, że agenci Planu Wyczyszczenia Bazy Danych mogą z równą łatwością uzyskać obraz samochodu, jak obraz ludzkiej twarzy, nawet łatwiej. Był zadowolony, że Ray wypożyczył samochód pod jednym ze swoich poprzednich nazwisk. Kilkakrotnie zmieniał nazwiska i wygląd swojej twarzy od czasu, kiedy znalazł się na Ziemi.
- Jestem pewien, że mają tam kamery obserwacyjne -odezwał się Ray. - Pozwolimy im dobrze się przypatrzeć twojej gębie Valentiego i jestem pewien, że zaraz ktoś nas wpuści. Może jeszcze przeprosić, że nie zdążył zrobić tego szybciej.
To dawało Michaelowi przewagę. Kiedy jest się sklonowanym szeryfem Valentim, to ma się różne przywileje. Mimo to za każdym razem przenikał go dreszcz, kiedy we wstecznym lusterku widział swoje szare oczy.
Oczy Michaela też były szare, więc ich kolor tak bardzo się nie zmienił. Teraz nie mógł jednak pozbyć się uczucia, że patrzy na niego szeryf Valenti. Człowiek, który chciałby go zamknąć w jednej z cel, jakie widziała Liz, i przeprowadzać na nim doświadczenia, dopóki Michael nie umrze z wyczerpania.
- Dobrze ci tam z tyłu, Iz? - spytał przez ramię.
- Tak - mruknęła.
Nie brzmiało to przekonywająco. Wiedział, że dziewczyna umiera ze strachu, siedząc w samochodzie z dokładną repliką szeryfa. Od dzieciństwa miała senne koszmary na temat Valentiego, który był dla niej uosobieniem własnych lęków odczuwanych na myśl, co się z nią stanie, jeśli ktoś odkryje prawdę.
- Nie pytasz, jak ja się czuję? - zażartował Ray.
- Mam nadzieję, że dobrze, bo właśnie dojechaliśmy -powiedział Michael, zatrzymując samochód przed formacją skalną. Wysiadł i patrzył przed siebie, starając się przybrać z lekka niezadowolony wyraz twarzy. Po chwili ogromne drzwi się rozsunęły.
- Witajcie w jaskini nietoperzy - mruknął, siadając z powrotem za kierownicą. Podjechał do windy, o której mówiła Liz, a kiedy znaleźli się na parkingu, postawił samochód na zarezerwowanym miejscu. Był przecież Valentim, bardzo ważnym facetem.
Ledwie zdążyli wysiąść z samochodu, podbiegł do nich strażnik.
- Nie spodziewaliśmy się pana przed wieczorem - powiedział.
- Dlatego tu jestem. Chcę zobaczyć, co się dzieje, kiedy nikt mnie nie oczekuje - rzekł Michael. Nie uznał za stosowne tłumaczyć strażnikowi, kim są Ray i Isabel. Był pewien, że Valenti nie bawiłby się w wyjaśnienia, mając przed sobą podwładnego.
Plan Liz dawał wspaniałe rezultaty. Michael mógł udawać, że przeprowadza inspekcję czy też oprowadza Raya i Isabel. W ten sposób będą mogli dokładnie wszystko przeszukać.
Ale dlaczego mieliby trudzić się przeszukiwaniem? Strażnik zrobi wszystko, czego będzie sobie życzył Valenti.
- Chcę pokazać moim współpracownikom statek - oświadczył.
Współpracownikom... Podobało mu się to kreślenie, trochę tajemnicze, jednocześnie zawierające informację, że ty, strażniku, jesteś zbyt mało ważny, by wiedzieć, kim oni naprawdę są. Może powinien zrobić objazdowy show. Pokazywać się jako wcielenie Valentiego.
Michael był strasznie podniecony. Zobaczy statek. Prawie całe życie spędził na poszukiwaniach, a on był tutaj.
Strażnik skinął głową i poprowadził ich przez labirynt betonowych korytarzy, zatrzymując się od czasu do czasu, aby wstukać szyfr. Kiedy dotarli do wielkich metalowych drzwi, odsunął się. Było oczywiste, że Michael powinien wykonać teraz jakiś ruch, ale jaki?
- Proszę podejść do czerwonej linii i zdjąć okulary w celu zeskanowania siatkówki - poinstruował z taśmy kobiecy głos.
Michael przesunął się odruchowo na wyznaczone miejsce, chociaż wszystko skręcało się w nim ze strachu. Jego oczy rzeczywiście wyglądały jak oczy Valentiego, ale nie było żadnej szansy, żeby mieli identyczne siatkówki, to było niemożliwe.
Wiązka promieni laserowych przesunęła się po jego oczach.
- Osoba niezidentyfikowana - rozległ się głos. - Odmowa wstępu.
Strażnik wyciągnął krótkofalówkę i coś do niej zamamrotał. Więc tak. Byli ugotowani. Musieli natychmiast coś zrobić.
Ray, gotów do akcji, stanął za strażnikiem. Isabel wyglądała tak, jakby chciała się zmierzyć ze wszystkimi, którzy znajdowali się na obszarze strzeżonym. Zmrużyła oczy i zacisnęła pięści. Czas zacząć, pomyślał Michael. I wtedy drzwi się rozsunęły.
- Sprowadzę kogoś, żeby sprawdził ten system - powiedział zażenowany strażnik.
Czy to naprawdę będzie aż tak łatwe? Michael nie miał powodów do narzekania.
- Zrób to - zwrócił się do strażnika, przechodząc przez drzwi. Ray i Isabel szli za nim.
Przed nimi był statek. Lśniący blok metalu, mniejszy, niż się spodziewał, ale sam jego widok zapierał mu dech w piersiach.
Ten statek zbudowano na planecie należącej do galaktyki, której ludzie nawet jeszcze nie nazwali. Na nim przybyli tu jego rodzice. I stracili w nim życie, na początku powrotnej podróży.
Michael mógłby patrzeć na statek godzinami. Na jego niezwykłą budowę. Nie widział żadnych złączy, śrub. Niczego. Widok metalu przyprawiał o zawrót głowy. W niektórych miejscach sprawiał wrażenie płynnego, roztopionego, drgającego życiem.
Isabel trąciła go łokciem.
- Szeryfie, nasz harmonogram jest bardzo napięty.
- To prawda. - Michael podszedł do statku i się zawahał. Gdzie mogło być wejście? Nie widział żadnej klamki.
Ray wyciągnął rękę, dotknął niewielkiego kółka i wtedy ukazały się drzwi. Isabel, głęboko wciągnąwszy powietrze, przekroczyła próg.
Michael wszedł za nią. Już dawno przestał wierzyć, że to będzie możliwe, i oto stał na pokładzie statku. Wyciągnął rękę i przesunął palcami po ścianie.
Nagle przeszył go ból tak silny, że osunął się na kolana. To cierpienie pochodziło od Maxa i było najbardziej dotkliwe, jakie do tej pory odczuwał.
- Szeryfie Valenti, nic panu nie jest?! - zawołał strażnik. Michael usłyszał szybkie kroki, kiedy chwycił go nowy atak bólu. Poczuł, że jego twarz... się porusza. Wykrzywia. Nie był w stanie powstrzymać zmian, które w niej zachodziły. Strażnik złapał go za ramię - i zobaczył twarz. Jego twarz, nie Valentiego.
***
- Coś się stało - powiedział Alex do Marii.
Valenti wybiegł z domu. Podszedł szybkim krokiem do samochodu. Jego twarz miała ponury wyraz. Nie wyglądał na człowieka, który wybiera się na zakupy.
- Co teraz zrobimy?! - zawołała przerażona Maria.
- Pojedziemy za nim - rzekł Alex.
Może się dowiedział, że dziewczyna go zdradza, pomyślał, czekając, aż samochód Valentiego minie ich kryjówkę. Albo że Kyle został wyrzucony ze szkoły za palenie skrętów.
Ale to było mało prawdopodobne. Byłby to zbyt wielki zbieg okoliczności, gdyby któraś z tych rzeczy wydarzyła się właśnie wtedy, kiedy Michael, Isabel i Ray włamywali się do bunkra.
- Jedź! - krzyknęła Maria. - Stracisz go z oczu.
- Zostaw to mnie - uciął Alex. - Nie chcę, żeby nas zauważył. - Odczekał jeszcze chwilę, żeby inny samochód oddzielił go od szeryfa, i dopiero wtedy wyjechał na ulicę.
Valenti jechał w kierunku szosy.
- Wyjeżdża z miasta! Jedzie do bunkra! Mówiłeś, że go zatrzymasz! Dlaczego go nie zatrzymujesz?! - krzyczała Maria.
- Czekam, aż wjedziemy na pustynię. Tutaj jest zbyt niebezpiecznie. Nie chcę nikogo przejechać.
- Okay, okay. Okay, przepraszam cię - powiedziała. -Nie miałam zamiaru krzyczeć. Ja tylko...
- Rozumiem - odpowiedział Alex. - Ja też.
Nie spuszczał wzroku z Valentiego, kiedy dotarli do krańca miasta, co nie znaczyło, że nie wiedział, dokąd wybiera się szeryf.
- Okay. Zrównam się z nim. A ty krzycz... cokolwiek. Że było włamanie czy coś takiego. Jakaś sprawa dla szeryfa. Może to wystarczy, żeby go zawrócić. Plan Wyczyszczenia Bazy Danych jest ścisłą tajemnicą. Valenti musi udawać, że jest tylko szeryfem. Maria skinęła głową.
- Jestem gotowa.
Chłopak przycisnął pedał gazu i zrównał się z samochodem szeryfa. Maria wychyliła się przez okno.
- Obrabowano 7-Eleven! - krzyknęła. - Zastrzelono właściciela. Musi pan wracać. - Schowała głowę do środka. - Nawet się nie odwrócił. Musiał mnie widzieć, prawda?
- Tak - powiedział Alex. - Czas na plan B.
- To znaczy? - spytała.
- Jeszcze nie wiem. Ale na wszelki wypadek zamknij okno i zapnij pas.
Kiedy dziewczyna wykonała polecenie, Alex szarpnął kierownicą w prawo. Zagrzechotało, gdy volkswagen uderzył w wóz policyjny.
Dopiero teraz Valenti zwrócił na nich uwagę. I nie był w dobrym nastroju. Uderzył Alexa bokiem. Volkswagen stanął w poprzek drogi.
Chłopak spodziewał się, że szeryf skorzysta z tej okazji i pomknie do przodu. Ale to nie było w jego stylu. Z piskiem opon zawrócił.
- Trzymaj się mocno, on chce nas staranować! - ostrzegł Marię.
Po chwili wóz Valentiego uderzył z całą siłą w tył ich samochodu, spychając go na pustynię. Szeryf cofnął się, przygotowując się do kolejnego uderzenia. Alex widział to, ale nie zdążyłby usunąć się z drogi. Nie miał też szansy obrócić się i zacząć taranować Valentiego.
Przed następnym atakiem zdołał tylko chwycić mocno kierownicę.
- Wąwóz! On nas spycha do wąwozu! - krzyczała Maria, kiedy szeryf znowu cofał swój samochód.
Wąski kanion nie był bardzo głęboki. Mimo to wcale nie mieli ochoty się tam znaleźć. Poza tym straciliby wtedy możliwość zatrzymania Valentiego.
Alex zaklął, obracając kierownicę w lewo i naciskając gaz do dechy. Zbyt późno, bo otrzymali następne uderzenie i volkswagen przeleciał nad krawędzią wąwozu.
***
Ból, który odczuwała Isabel, ustąpił. Co to mogło znaczyć? Czy to, że przestała odczuwać cierpienie Maxa, znaczyło... że on nie żyje?
Weź kryształy, nakazała sobie. Masz teraz myśleć tylko o kryształach. Gdy biegła wąskim przejściem, jej buty cicho stukały po metalowej podłodze.
Ray mówił, że kryształy trzymano w jednym z wgłębień pod pulpitem sterowniczym. Ale gdzie był ten pulpit sterowniczy? Gdzie się podziewali Ray i Michael?
Nie mogła zawrócić, żeby ich odszukać. Jeśli była jedyną osobą, która dostała się do wnętrza statku, to znaczy, że tylko ona była dla Maxa jedyną nadzieją.
Żałowała, że nie ma planu wnętrza statku. Był o wiele większy, niż się to początkowo wydawało, jak gdyby bardziej obszerny w środku niż na zewnątrz. Przejścia krzyżowały się we wszystkie strony. Nie wiedziała nawet, czy idzie w dobrym kierunku. Mogła równie dobrze iść w odwrotnym. Wybrała to przejście tylko dlatego, że było trochę szersze od innych.
Robiło się coraz szersze. Wreszcie dziewczyna dotarła do dużego pomieszczenia z ogromnymi oknami, przez które jednak nic nie było widać. Nie wiedziała, czy to jakiś specjalny mechanizm maskujący, czy też coś innego. Ale to jej nie obchodziło. Nie zauważyła pulpitu sterowniczego, więc niewątpliwie była w niewłaściwym miejscu.
Z pomieszczenia obserwacyjnego odchodziły jeszcze dwa korytarze. Wyglądały jednakowo. Isabel wybrała najbliższy, więc musiała biec z pochyloną głową. Korytarz rozszerzał się coraz bardziej, aż otworzył się na pomieszczenie, w którym zobaczyła urządzenia podobne do pulpitu sterowniczego. Dzięki Bogu.
Gdzie są te wgłębienia, o których mówił Ray? Nie widziała niczego, co mogłoby być nazwane wgłębieniem, otworem, szczeliną czy czymkolwiek takim. Wsunąwszy palce pod gładki metal, wyczuła małą wypukłość i nacisnęła. Schowek. Kryształów tam nie było.
Isabel usłyszała nagle jakieś kroki.
- No, nareszcie! - zawołała. - Potrzebna jest mi pomoc. -Otwierając kolejny schowek, złamała paznokieć.
Zaczęła szukać następnego wgłębienia. Uświadomiła sobie nagle, że odgłos kroków jest coraz bliższy, ale nikt nie odpowiedział na jej wołanie. Przeszył ją dreszcz przerażenia. To znaczy, że to nie był ani Ray, ani Michael.
Bardzo jestem mądra, pomyślała. Dałam im znać, gdzie jestem. Wsunęła obie ręce pod chłodny metal, szukając kolejnego guziczka. Znalazła. Nacisnęła, ale tu też nie było kryształów.
Kroki się zbliżały. Isabel szybko przesuwała dłonie, zostawiając na metalu ślady potu. Znalazła nową wypukłość i nacisnęła. Zobaczyła trzy kryształy, jaśniejące ciepłym blaskiem w przyćmionym świetle pomieszczenia. Chwyciła je i schowała do kieszeni.
- Zostań na miejscu. Ręce do góry - usłyszała rozkaz. Powoli uniosła ręce i obróciła się. Strażnik, z karabinem maszynowym, przewieszonym przez pierś, blokował główne wyjście.
Jej wzrok powędrował do dwóch pozostałych korytarzy. Czy zdążyłaby uciec, gdyby pobiegła jednym z nich? Czy też był to najlepszy sposób na to, aby dostać kulę w plecy?
- Podejdź tu. Nie opuszczaj rąk, bo cię zastrzelę - rozkazał strażnik.
Dziewczyna ruszyła w jego stronę. Będzie musiała go znokautować, co oznaczało konieczność dotknięcia go, żeby mogła nawiązać łączność.
Czy miał dobry refleks? Czy zorientuje się, że jest w niebezpieczeństwie, zanim ona odnajdzie arterię w jego mózgu, aby ją ścisnąć?
Dobrze, że nie miała swojej własnej twarzy, i dobrze, że była ładna. Nie tak ładna, co prawda, jak w swoim prawdziwym wcieleniu, jednak nadal bardzo urodziwa. To dawało jej przewagę. Facetom nie przychodzi do głowy, że piękne dziewczyny mogą stanowić śmiertelne zagrożenie. Poza tym to ich dekoncentruje.
Jeszcze kilka kroków i będzie mogła go dotknąć. Dolna warga Isabel zaczęła lekko drżeć - tej sztuczki nauczyła się w czwartej klasie. Miała nadzieję, że strażnik uzna ją za wystraszoną, bezbronną dziewczynę.
Jeszcze jeden krok. I jeszcze jeden. Mam nadzieję, że to się uda, pomyślała. Bo jeśli nie, to jedno z nas opuści bunkier w czarnym worku do przewożenia zwłok.
Podeszła jeszcze o krok, udała, że się potknęła, i zaczęła padać z rozpostartymi ramionami. Strażnik wykonał ruch, żeby ją złapać. Kiedy jego ręka dotknęła jej dłoni, Isabel skoncentrowała się na nawiązywaniu łączności.
Rozpoczął się przepływ obrazów. Dziewczyna pozwalała im swobodnie przebiegać przed jej oczami. Usłyszała, że serce strażnika zaczyna bić rytmem jej serca, i zaczęła szybko badać jego ciało... ich ciało.
Znalazła naczynie krwionośne i siłą umysłu ścisnęła molekuły. Czuła ból i zdziwienie strażnika, ale nie przestawała, dopóki nie upadł na podłogę.
Isabel przeskoczyła przez niego i pobiegła przejściem, które prowadziło do pomieszczenia obserwacyjnego. Kiedy się tam znalazła, wybrała najszerszy korytarz i pognała przed siebie.
Przy drzwiach wyjściowych nagle się zatrzymała, bo usłyszała odgłosy walki. Podeszła bliżej i ostrożnie wyjrzała na zewnątrz. Serce jej stanęło, a po chwili załomotało gwałtownie.
Michael i Ray walczyli z pięcioma strażnikami, którzy mieli paralizatory i używali ich, żeby do siebie nie dopuścić tych dwóch. Jeden ze strażników leżał bez ruchu na podłodze. Inni musieli się już zorientować, że dotyk Michaela i Raya stanowi zagrożenie, i nie pozwalali im się do siebie zbliżyć.
Isabel zawahała się. Czy powinna uciekać? Teraz miała ku temu najlepszą okazję. Jeśli przyjdzie z pomocą Michaelowi i Rayowi, może nie dotrzeć do Maxa na czas. A oni, we dwóch, powinni dać sobie radę.
Tak, muszę wyjść stąd sama, postanowiła. Zerknęła na wielkie metalowe drzwi i rzuciła się w ich stronę.
Nie wiedziała nawet, czy strażnicy ją zauważyli, w każdym razie jej nie gonili. Skręciła za róg i zamarła z przerażenia.
Szeryf Valenti był już w połowie betonowego przedsionka, z bronią w ręku. Jego szare oczy przywarły do niej.
To była chwila, której Isabel obawiała się przez całe życie. Kiedy przyjdzie wilk i zaciągnie ją do swojej jaskini. Jedno było dla niej jasne - nie pozwoli wziąć się żywa.
- Nie chcę cię zastrzelić. Bądź rozsądna. Nie rób nic głupiego - powiedział Valenti.
Z całą pewnością nie chciał jej zastrzelić. Żywa była dla niego o wiele cenniejszą zdobyczą. Ale jeśli już musiał ją mieć, to tylko martwą.
Nie bądź szalona, prosił ją cichy, wewnętrzny głosik. Pozwól, żeby cię złapał. Michael i Ray cię uwolnią. Wiesz o tym. Michael nie pozwoli, aby Valenti cię tu więził.
Ale Michael może umrzeć, podobnie jak Ray, a ona zostanie na łasce szeryfa.
Ta myśl przeważyła. Isabel wydała okrzyk gniewu i przerażenia i rzuciła się w stronę Valentiego.
- Stój! - krzyknął. - Natychmiast!
- Stój - usłyszała inny głos. Ktoś złapał ją za koszulę na plecach.
Dziewczyna obróciła głowę i zobaczyła Raya.
- Nie strzelaj. Zatrzymujemy się w miejscu - powiedział do Valentiego.
Ray pozwoli, aby Valenti ją schwytał, przeprowadzał na niej eksperymenty, a na końcu sekcję zwłok.
Nie! Isabel wyrwała się i ruszyła w stronę szeryfa.
Ray rzucił się do przodu i ją zasłonił. Rozległ się odgłos wystrzału, upadł i zielono-błękitne plamki jego aury natychmiast poczerniały.
Och, Boże. Och, nie. On nie żyje.
Isabel nie chciała go tak zostawić. Nie chciała, aby Valenti dostał jego biedne bezbronne ciało. Ale Ray już był martwy. A Max jeszcze żył.
Nie zastanawiała się dłużej. Przebiegła obok szeryfa i skręciła za następny róg. Zobaczyła kolejne metalowe drzwi. Kiedy znalazła się za nimi, użyła mocy, aby zamknęły się za nią.
To nie wystarczy, pomyślała. Valenti, mając do pomocy strażników, nie będzie miał problemu ze sforsowaniem tych drzwi.
Pragnęła jak najszybciej stąd uciec - chodziło o życie Maxa i jej własne - zmusiła się jednak do pozostania w miejscu. Skoncentrowała się ponownie na molekułach, wprawiając je w coraz szybszy ruch. Gdy metalowe drzwi zaczęły się topić, spowolniła ruch cząsteczek. Ochłodzone skrzydła drzwi wtopiły się w siebie.
Michael potrafi je otworzyć, jeśli zdoła do nich dotrzeć, ale nikt inny tego nie dokona bez pomocy palnika acetylenowego.
Wreszcie zaczęłaś myśleć, powiedziała do siebie Isabel. Myśl dalej, bo musisz się stąd wydostać.
Po chwili oparła się o ścianę i przyłożyła dłonie do twarzy. Czuła, jak skóra i kości poruszają się pod jej palcami, kiedy zmieniała swój wygląd. Przeobrażała się w znokautowanego przez siebie strażnika.
Dotarła do garażu, wsiadła do wynajętego samochodu i wjechała windą na górę. Nie minęło kilka minut, jak już gnała przez pustynię.
- Zaczekaj jeszcze chwilę, Max - szeptała. - Zaraz będę.
***
- Max, musisz zaczekać! - wołała Liz. - Michael, Isabel i Ray za chwilę przywiozą kryształy.
- Tak, Max - wtrącił Alex. Tylko lekkie drżenie głosu zdradzało, w jak okropnym był w stanie. - Nie możesz się teraz wypisać. Należy mi się od ciebie nowy samochód. Z poduszkami powietrznymi. Tylko dzięki nim ja i Maria teraz z tobą rozmawiamy.
Max rozchylił wargi, ale wydobył się z nich tylko jakiś ostry dźwięk.
Przez umysł Liz przemknęła paniczna myśl: Czy to się nazywa rzężenie konającego? Ale nie, on jeszcze oddychał. Krótkim, urywanym oddechem, którego ciężko było słuchać.
- Może powinniśmy pomóc mu usiąść? - spytała Maria. -Myślisz, że będzie mu wtedy łatwiej oddychać?
Liz nie wiedziała, co robić. Może wezwać karetkę? Daliby mu tlen, ale na pewno zabraliby go do szpitala. A kiedy Michael, Isabel i Ray przywiozą kryształy, Maxa już tu nie będzie.
A bez kryształów umrze, czy w szpitalu, czy też w domu.
- Liz - zachrapał Max.
- Jestem tu - powiedziała. - Nie odzywaj się. Szanuj siły.
- Kocham... cię. - Powieki mu opadły.
- Nie! - krzyknęła, łapiąc go za ramiona i potrząsając nim. Głowa przechylała mu się w przód i w tył. - Nie, Max. Proszę cię, nie.
- Czy on...?! - krzyknęła Maria, odsuwając się od łóżka.
- Zbadaj mu puls - poradził Alex. - Może tylko stracił przytomność.
Miał rację. Liz nie słyszała już tego przerywanego, okropnego oddechu, ale może... Może.
Przycisnęła palce do jego szyi, ale ręka się jej trzęsła, a w uszach miała tylko odgłos łomotania własnego serca. Nie wiedziała.
- Max. Ocknij się. Nie pozwolę, żebyś mnie opuścił! - zawołała. Delikatnie uniosła mu powiekę. Wydało się jej, że źrenica zareagowała na światło. - On chyba... On chyba wciąż jest z nami! - zawołała.
- Max, nie odchodź do światłości - krzyknął Alex. Żartował, jak zwykle, lecz Liz słyszała rozpacz w jego głosie.
- Max, potrzebujemy ciebie - powiedziała błagalnie Maria. - Nie możesz jeszcze odejść.
Liz usłyszała pisk opon przed domem. Po chwili frontowe drzwi otworzyły się z głośnym trzaskiem.
- Już tu są! Słyszysz? Wrócili! - zawołała i ponownie popatrzyła na jego źrenice. Tym razem nie było żadnej reakcji. Ogarnęła ją fala zimna.
- Mam je! - krzyknęła Isabel, wpadając do pokoju.
- Myślę... myślę, że może już być za późno. - Liz przycisnęła dłoń do klatki piersiowej Maxa. Nie wyczuwała bicia jego serca.
- Trzeba spróbować - zarządził Alex.
Isabel wyciągnęła kryształy z kieszeni i włożyła je do rąk brata. Zacisnęła mu na nich palce i przytrzymała.
- Musisz nawiązać łączność ze świadomością zbiorową, Max — powiedziała.
- Proszę cię, Max - błagała Liz. - Nie możesz umrzeć, kiedy przyznałeś wreszcie, że nie musimy już być tylko przyjaciółmi.
Wszyscy skupili się teraz przy łóżku. Maria popatrzyła na Isabel; siostra Maxa była blada jak ściana.
- Nie martw się, Izzy. On z tego wyjdzie - szepnęła. - Przywiozłaś kryształy... on teraz wyzdrowieje.
Isabel spojrzała na Marię rozszerzonymi oczami.

- Mam nadzieję, że się nie mylisz, bo Valenti ma Michaela — powiedziała.
Przełożyła: Zuzanna Maj

Rozdział czternasty

***14***
Maria czuła, że łzy napływają jej do oczu - znowu. Ładna mi z ciebie pocieszycielka, pomyślała. Za chwilę Max zabroni jej pokazywać się w swoim pokoju. Wiedziała, że płacz źle na niego wpływa.
To zupełnie zrozumiałe. Mogłaby równie dobrze trzymać transparent z napisem: „Wiesz co, Max? Ty umierasz".
Fatalnie wyglądał. Zapadał się w siebie. Wszyscy to zauważyli. Liz, Isabel i Michael rzucali mu trwożne spojrzenia; starali się to robić dyskretnie, ale byli wyraźnie wstrząśnięci jego wyglądem.
Maria ucieszyła się na widok Alexa, który gwałtownie wpadł do pokoju.
- Przepraszam za spóźnienie - powiedział. - Ojciec nie chciał wypuścić mnie z domu, dopóki nie pokażę mu swojej strony w Internecie. Nie do wiary.
- Obmyślamy, jak dostać się do bunkra - zwrócił się do niego Michael. - Masz jakiś pomysł?
Zanim Alex zdołał odpowiedzieć, usłyszeli dzwonek.
- Ja otworzę - zaofiarowała się Maria, wybiegając z pokoju. Po drodze wyjęła z kieszeni fiolkę z olejkiem cedrowym i zaczęła go nerwowo wdychać. Niewiele jej to ostatnio pomagało, ale było lepsze niż nic. Otworzyła drzwi i zobaczyła Raya Iburga. - Jesteśmy w pokoju Maxa -powiedziała, prowadząc go na górę.
- Pomyślałem, że przyda się wam dodatkowe źródło mocy, kiedy wybierzecie się do bunkra - rzekł, wchodząc do pokoju.
- Wspaniale. Twoja pomoc może się bardzo przydać, tak jak wtedy, kiedy unieruchomiłeś Valentiego w centrum handlowym - odezwał się Michael.
Ray potrząsnął głową.
- Teraz nie mógłbym tego zrobić. Zużyłem wtedy ogromną ilość mocy. Nie zdołałbym tego powtórzyć przed upływem co najmniej miesiąca - tłumaczył. - Ale zawsze mogę kogoś znokautować, jeśli zajdzie taka potrzeba.
- To też się może przydać - przyznał Michael. - Okay, więc podzielimy się na grupy. Ty będziesz ze mną i Isabel.
Zachowywał się jak głównodowodzący, skoncentrowany na opracowaniu strategii.
Tym razem Maria nie musiała się zastanawiać, czy Michael myśli o Isabel, czy o niej. Nie myślał o żadnej z nich.
- Zaczekaj. Ja... - zaprotestował Alex.
- Nie dysponujesz mocą, która cię ochroni - przerwał mu Michael.
Alex skinął tylko głową. Maria też to rozumiała. Przypomniało jej to również, chyba po raz tysięczny, że Michael i Isabel są sobie bliscy w taki sposób, w jaki ona nigdy nie będzie mu bliska. Tamtych dwoje łączyło posiadanie mocy i wspólne pochodzenie, a Michaela i Marię upodobanie do horrorów. Co z tego może być podstawą prawdziwego związku?
- Może któreś z was zmieni wygląd, upodobni się do Valentiego? - spytała szybko Liz. - On tam rządzi. Jako on będziecie mieli wszędzie dostęp.
- Świetny pomysł. Ja to zrobię - rzekł Michael.
- My też powinniśmy zmienić wygląd - zwrócił się Ray do Isabel. - Kiedy zaczną nas szukać, znikniemy.
- Zanim wyruszycie, musimy sprawdzić, czy Valentiego tam nie ma - oświadczył Alex. - Zadzwonię do niego. Powiem, że zaszła nagła konieczność zmiany centrali rozmów międzymiastowych czy coś w tym rodzaju i że musi przy tym być. - Wybiegł z pokoju.
Max oddychał chrapliwie, tak jakby ta czynność sprawiała mu dotkliwy ból. Jak on może to wytrzymać? - pomyślała Maria.
A jeśli oni nie wrócą na czas? Starała się o tym nie myśleć. Przeczesała palcami włosy, próbując wtłoczyć tę myśl jak najgłębiej.
Alex wpadł z powrotem do pokoju.
- Jest u siebie. Nie był zadowolony, że zawracam mu głowę w niedzielę rano.
- Powinieneś mieć jego dom pod obserwacją - powiedział Michael.
- Ja też pójdę - zaproponowała Maria. Nie mogła zostać przy Maksie; jej aura zdradzała zbyt wielki smutek.
- Co zrobicie, jeśli on wybierze się do bunkra? - spytała Liz. - Nie uda się wam przecież ostrzec Michaela.
- Zatrzymam go - oświadczył z przekonaniem Alex. Maria uwierzyła mu. On też miał w sobie dużo cech przywódczych, chociaż nie chciał zostać wojskowym.
- Chodźmy - zwrócił się do Marii.
Posłusznie skierowała się do drzwi. Obróciła się jednak, żeby popatrzeć na Michaela. Mogła go widzieć po raz ostatni w życiu.
Liz przyglądała się Maxowi, który zapadł w niespokojny sen. Mogła mu się teraz dobrze przyjrzeć, zaobserwować zmiany, jakie w nim zaszły, nie wzbudzając jego niepokoju.
Uważnie studiowała każdy szczegół, jakby znajdowała się w laboratorium biologicznym. W ten sposób było jej trochę lżej. Łuszczyła mu się skóra, miał suche, spękane wargi, z kroplami zaschniętej krwi, głęboko zapadnięte oczy i policzki. Jego nos...
Przestań, nakazała sobie. Przestań sprowadzać go do fragmentów uszkodzonego ciała. To jest Max. To nadal on, chłopak, którego kochasz.
Wzięła go za rękę. Ciekawa była, czy ten dotyk znajdzie odbicie w jego snach. Miała taką nadzieję.
Spojrzała na zegarek. Michael, Isabel i Ray już wkrótce dotrą do bunkra. Zastanawiała się, jak długo będą musieli szukać kryształów. Obawiała się, że nawet jeśli znajdą je natychmiast, i tak może być za późno. Max tracił siły w przerażającym tempie.
Oddalał się od niej, a ona nie była w stanie go zatrzymać. Mocniej ścisnęła jego dłoń, splatając ich palce, ale to jej nie wystarczało. Musiała być jeszcze bliżej niego.
Zrzuciła buty i położywszy się obok Maxa, otoczyła go ramieniem.
- Nie pozwolę ci odejść - szepnęła.
Był taki zimny. Jakby jego ciało już w ogóle nie emitowało ciepła. Przylgnęła do niego, starając się ogrzać go własnym ciałem.
- Kocham cię, Max - powiedziała. - Zostań ze mną, okay? Musisz ze mną zostać.
Położyła rękę chłopca na swoich plecach, żeby byli jeszcze bliżej siebie, ale ta ręka była ciężka i bezwładna, bez życia, jak ręka umarłego.
Liz zerwała się z łóżka. Przyłożyła palce do jego wargi; na szczęcie poczuła lekki oddech.
- Przepraszam cię, Max - szepnęła. - Niepotrzebnie się wystraszyłam. - Wygładziła kołdrę i poprawiła poduszkę. Poczuła pod palcami coś chłodnego i twardego. Wyciągnęła ten przedmiot.
Jej srebrna bransoletka. Ta sama, którą Max zamienił w ciekłe srebro tego dnia, kiedy powiedział jej. że jest kosmitą.
Liz była wtedy potwornie przerażona. Bała się Maxa. Kiedy doprowadził bransoletkę do pierwotnego stanu i zrobił krok do przodu, by ją podać, uciekła.
A on zachował bransoletkę; trzymał ją pod poduszką.
Dziewczyna przesunęła palcami po srebrze i z jej oczu popłynęły łzy. To nie powinno się przedostać do snów Maxa. On nie potrzebował słabej, płaczącej Liz. Musi być silna, nie poddawać się, przekazywać mu wolę życia.
Pobiegła na dół do łazienki, zamknęła drzwi, usiadła na brzegu wanny i zaczęła spazmatycznie łkać. Po kilku minutach podeszła do umywalki. Ochlapała twarz zimną wodą i lekko wytarła. Spojrzała w lustro.
- Dość tego - powiedziała do swego odbicia. - Max chce cię mieć przy sobie.
Kiedy weszła do pokoju, miał otwarte oczy. Odchrząknął z trudem.
- Czy to był sen... - Znowu odchrząknął. - Leżałaś ze mną w łóżku? - spytał.
Liz uśmiechnęła się do niego.
- To nie był sen.
- Nie tak... to sobie wyobrażałem.
Widać było, że mówienie sprawia mu wielki wysiłek. Krople potu zaczęły spływać mu po twarzy. Skrzywił się, kiedy zapiekła go popękana skóra.

- Będzie jeszcze inna okazja - obiecała mu Liz. Miała nadzieję, że mówi prawdę.

Rozdział trzynasty

***13***
Liz poczuła, że ktoś ją klepie w ramię. Wspaniale. Spędziła w UFONICS niecałe pół godziny, a już zaczepiał ją znajomy. Obróciła się i ogarnęło ją przerażenie.
Przed nią stał szeryf Valenti.
- Chodź ze mną - rozkazał i skierował się do wyjścia.
Bierze cię za strażnika, tłumaczyła sobie Liz, wychodząc za nim na parking. Myśli, że jesteś jednym z tych facetów, którzy pracują w bunkrze. Masz szansę na uzyskanie cennych informacji. Tylko nie panikuj.
Valenti szedł do wozu policyjnego. Stukot jego butów po asfalcie przyprawiał ją o dreszcze. Wsiadł do samochodu, oczekując, że ona bez zbędnych pytań zrobi to samo.
Liz podeszła do drzwi po przeciwnej stronie, mając nadzieję, że jej ruchy nie odbiegają zbyt wyraźnie od ruchów strażnika. Nigdy zresztą nie miała szczególnie dziewczyńskiego chodu, więc chyba wszystko było w porządku. Otworzyła drzwi, wsiadła do środka i zatrzasnęła je za sobą.
Zerknęła na Valentiego. Tym razem nie miał swoich odblaskowych okularów, ale i tak nie sposób było odczytać jego myśli. Jeśli oczy Valentiego były zwierciadłem jego duszy, to on jej nie miał, co zresztą i tak było oczywiste.
Szeryf, wyjechawszy z parkingu, zaczął się oddalać od centrum miasta.
- Musisz wziąć udział w pewnych testach na terenie ośrodka. Nerz jest chory, a nikt poza tobą nie ma odpowiedniego pozwolenia. Na szczęście łatwo jest przewidzieć, gdzie cię można znaleźć po godzinach pracy.
Uczucie, jakie ogarnęło Liz, można było porównać tylko do eksplozji sztucznych ogni. Może kiedy już się znajdzie na strzeżonym terenie, uda jej się dostać na pokład statku. Może dziś wieczorem zdobędzie kryształy! Nawet jeśli nie, to szanse na uratowanie życia Maxa jeszcze nigdy nie były tak duże.
- Coś cię rozbawiło, Towner? - spytał Valenti.
Liz uświadomiła sobie, że uśmiecha się ze szczęścia. Przynajmniej poznała swoje nazwisko, Towner.
- Przypomniał mi się kawał, który ktoś mi opowiedział -skłamała. Była pewna, że Valentiego nie zainteresuje treść dowcipu, i miała rację.
Kiedy przejeżdżali koło billboardu izby handlowej na przedmieściu, spojrzała na licznik kilometrów. Gdy zjadą z szosy, sprawdzi go ponownie. Trudno było uwierzyć, że szeryf sam wskazuje jej drogę do bunkra.
A jeśli... a jeśli prawdziwy strażnik już tam jest? - pomyślała. Co będzie, jeżeli Valenti dobrze o tym wie i wiezie mnie tam, myśląc, że jestem kosmitą, który potrafi zmieniać wygląd? Może tylko dlatego pozwala mi poznać to miejsce, że wie, iż już nigdy z niego nie wyjdę?
Wydało jej się nagle, że w samochodzie zabrakło powietrza, a ta resztka, która w nim pozostała, jest przesiąknięta zapachem dymu i potu.
Nawet jeśli to prawda, to nic nie można teraz zrobić, tłumaczyła sobie. Miała wyskoczyć z pędzącego samochodu i uciekać przez pustynię? Valenti pewnie by ją wtedy zastrzelił.
Takie myśli nie uśmierzały niepokoju. Liz patrzyła na pustą szosę, starając się policzyć kreski przerywanej linii na jezdni. Musiała na czymś skoncentrować uwagę, lecz szeryf jechał zbyt szybko.
Wykonał gwałtowny skręt w lewo i wjechał na pustynię, w kierunku skały kurczaka. Maria dobrze opisała tę część drogi.
Po przejechaniu trzech kilometrów i czterystu dwudziestu jeden metrów minęli skałę. Samochód podskakiwał na nierównym podłożu.
Liz stale zerkała na licznik. Cztery kilometry, osiemset dwadzieścia siedem metrów. Jedenaście kilometrów, dwieście sześćdziesiąt trzy metry. Siedemnaście kilometrów, sześćset dziewięćdziesiąt dziewięć metrów. Dwadzieścia dwa kilometry, pięćset dwadzieścia sześć metrów. Zbliżali się do dużej formacji skalnej.
- Otwórz wejście - powiedział Valenti.
Serce podskoczyło Liz do gardła. To było coś, z czym powinna umieć się obchodzić. Coś do zdalnego sterowania. Przynajmniej miała taką nadzieję.
Otworzyła schowek. Papiery. Okulary słoneczne. Race.
- Ile dzisiaj wypiłeś? - spytał Valenti.
- Nie wiedziałem, że będę wezwany do pracy. Szeryf parsknął tylko z obrzydzeniem, po czym wyjął ze schowka coś, co wyglądało jak najzwyklejszy przyrząd do zdalnego otwierania drzwi garażowych, tylko z kilkoma dodatkowymi przyciskami, i rzucił go Liz.
Naciśnij jakiś guzik, wszystko jedno jaki, przebiegały jej przez głowę oszalałe myśli. Nacisnęła ten, przy którym trzymała palec. Żadnego efektu. Rzuciła okiem na Valentiego? Zauważył to?
Nie myśl o tym, spróbuj nacisnąć następny, nakazała sobie. Wybrała przycisk w lewym górnym rogu. Nic. Przygniotła palcem następny i formacja skalna rozstąpiła się.
Nic dziwnego, że Max i Michael spędzili na poszukiwaniach całe lata i nie znaleźli tego miejsca, pomyślała. Gwałtownie złapała oddech, maskując ten niekontrolowany odruch atakiem kaszlu. Czy Valenti zauważył wszystkie jej potknięcia? Trudno było powiedzieć. Miał, jak zwykle, nieprzenikniony wyraz twarzy. Liz mogłaby przysiąc, że nawet nie mrugnął okiem, kiedy zastrzelił Nikolasa.
Nie myśl o tym, nakazała sobie. Nie powinna zastanawiać się nad tym, że szeryf kogoś zabił; była już wystarczająco zdenerwowana.
Starała się nie okazywać zdumienia, kiedy Valenti wjeżdżał do środka. Chyba powinnam teraz zamknąć tę bramę, pomyślała. Nacisnęła ten sam przycisk i wrota zawarły się za nimi z niezwykłą szybkością, tłukąc jedno z tylnych świateł Valentiego.
- Przepraszam - wymamrotała.
- Nie ma problemu. Potrącę ci to z pensji.
Ciebie też przepraszam, Towner, pomyślała Liz, kiedy samochód zaczął wolno zjeżdżać w dół.
Wjechali do ogromnej windy, która dowiozła ich do podziemnego parkingu. Valenti zatrzymał się w sekcji oznaczonej „Zarezerwowane".
Wysiadł z samochodu, zakładając, że Liz pójdzie w jego ślady, a potem poprowadził ją długim betonowym korytarzem, podobnym do tego, który widziała Maria, kiedy śledziła go, korzystając z Kamienia.
Liz była już tak blisko. Statek mógł się znajdować tuż za rogiem.
Doszli do szerokich metalowych drzwi. Valenti otworzył elektroniczny zamek za pomocą plastikowej karty. Weszli do ogromnego pomieszczenia, w którym znajdowały się dwa rzędy szklanych cel. W każdej stało łóżko, ale tylko jedno było posłane.
Liz przeszył dreszcz. Czy właśnie tu znaleźliby się Max, Michael i Isabel, gdyby szeryf poznał ich tajemnicę? Czy trzymano by ich tutaj jak zwierzęta doświadczalne, pod nieustannym monitoringiem?
Valenti przeszedł przez halę, nie zwracając najmniejszej uwagi na dwóch strażników, stojących przed celą, która najwyraźniej była ostatnio zamieszkana. Otworzył niewielkie drzwi i przytrzymał je, aby przepuścić Liz.
- Instrukcje otrzymasz za chwilę - poinformował ją. Kiedy tylko weszła do środka, zamknął za nią drzwi. Pomieszczenie było puste, nie licząc metalowego stolika i składanego krzesła. Liz usiadła i czekała. Przynajmniej tym razem otrzyma instrukcje. To dobrze. Nikt nie będzie oczekiwał, że sama wie, co robić.
- Towner, twoim zadaniem będzie opisanie wszystkiego, cokolwiek wydarzy się w tym pokoju - usłyszała głos przez interkom.
Poruszyła się niespokojnie na chłodnym metalowym krześle. Cokolwiek wydarzy się w tym pokoju. To nie była przyjemna perspektywa. Na czym właściwie polegały te doświadczenia? Musieli w jakiś sposób nawiązywać łączność z kosmitami. A może to była tylko jedna z dziedzin działalności Planu Wyczyszczenia Bazy Danych?
A jeśli testowali efekty jakiejś nowej broni biologicznej? Jakiegoś inteligentnego wirusa?
Było już za późno, żeby się tym martwić. Nie miała wątpliwości, że drzwi są zamknięte od zewnątrz. A nawet jeśli nie, to ona...
Zaraz. Coś się działo. Liz odchrząknęła szybko.
- Widzę jasną migotliwą plamę na poziomie wzroku. Wielkości piłki do koszykówki.
Uchwyciła się krawędzi stolika, czekając, co będzie dalej. Po chwili w kole ukazał się obraz.
- Widzę obraz, podobny do hologramu. Jakiś mężczyna siedzi w restauracji. Eleganckiej. Białe obrusy. Świece. Słyszę dźwięki skrzypiec. Ten facet jest podekscytowany. Nerwowy. Szczęśliwy.
Liz nie wiedziała, jak to się dzieje, ale odbierała emocje tego mężczyzny. To samo odczuwał Max, kiedy Ray pokazał mu hologram katastrofy statku jego rodziców, uświadomiła sobie.
A więc to tak. Może agenci Planu Wyczyszczenia Bazy Danych próbowali powielać technologię kosmitów czy coś w tym rodzaju. Rozluźniła dłonie ściskające brzeg stołu. To nie będzie straszne. Wszystko, co ma zrobić, to patrzeć tylko na płynące w powietrzu obrazy. A jeśli będzie miała szczęście, to kiedy będzie stąd wychodzić, uda jej się zobaczyć statek.
- Jeszcze coś? - usłyszała głos z interkomu. Liz przyjrzała się uważnie hologramowi.
- Wiem, że chce oświadczyć się swojej dziewczynie -odparła. - Nie mogę powiedzieć, skąd to wiem. Nie słyszę jego myśli ani nic w tym rodzaju. Po prostu... wiem.
Hologram zniknął. Nie dowiedziałam się nawet, co mu odpowiedziała, pomyślała. Zaczęło się jej kręcić w głowie, jakby stała na wysokiej trampolinie.
Powietrze przed jej oczami zaczęło znowu migotać. To dobrze. Następna odsłona.
- A właśnie, powietrze znów zaczęło migotać - odezwała się Liz. Nie chciała wpędzać Townera w dodatkowe kłopoty, i tak wystarczająco mu zaszkodziła. - Ukazał się hologram -mówiła dalej. - To już inna restauracja. Widziałem ją w naszym mieście. Kawiarnia Latający Talerz. Przy stoliku siedzi dwóch mężczyzn.
Serce podeszło jej do gardła - poznała ich. To był dzień, kiedy została postrzelona. Och, Boże, wtedy tych dwóch było w kawiarni. Kłócili się. To ten muskularny mężczyzna wyciągnął rewolwer. Celował do swojego potężnego towarzysza, który zdążył się na niego rzucić. Broń wypaliła. Liz została rzucona o ścianę, po brzuchu spływała jej krew.
- Dalej - usłyszała głos z interkomu.
- Ci mężczyźni kłócą się. O pieniądze. - Starała się sprawiać wrażenie bezstronnego obserwatora.
Widziała teraz na hologramie dalszy przebieg wypadków. Potężnie zbudowany facet wyciągał rewolwer. Ten drugi właśnie się na niego rzucał. Padał strzał.
- Muskularny mężczyzna postrzelił kelnerkę. Odczuwam jej ból - mówiła dalej.
Była to prawda. Ponownie przeżywała ten ból. Taki sam jak wtedy. Wszystko było takie samo.
Och, Boże. Oni przejmują od niej obrazy. Ten hologram to pamięciowy playback. Na tej samej zasadzie Ray pokazywał Maxowi statek. Dlatego czuł się tak dziwnie i miała zawroty głowy. Ktoś wdzierał się do jej mózgu.
Za chwilę na hologramie ukaże się przeskakujący przez ladę Max, który uzdrowi Liz dotykiem dłoni.
Krzyknęła przeraźliwie.
- Zatrzymajcie to! - zawołała. - Czuję się tak, jakby jakiś świder przewiercał mi oczy. Zatrzymajcie.
Hologram zniknął. Do pokoju wpadł Valenti.
Liz siedziała skulona, przyciskając dłonie do oczu. Czy szeryf uwierzy, że ona cierpi katusze? A może już odkrył tożsamość fałszywego strażnika i postanowił ją dodatkowo udręczyć?
- Co się stało, do cholery?! - spytał.
- To pan powinien mi powiedzieć - odparowała Liz. -Czułem, że za chwilę rozerwie mi czaszkę. Mój kontrakt nie przewiduje takich rzeczy.
- Odwiozą cię do domu - powiedział Valenti. - Uważaj, żeby się nie okazało, że to alkohol rozrywał ci czaszkę.
Patrzył na nią uważnie, kiedy wychodziła z pokoju. Widać było, że zdaje sobie sprawę, że coś nie jest w porządku, ale nie potrafi określić co.

Liz zastanawiała się, czy szeryf zdobędzie również ich obraz, kiedy tu wrócą, żeby ukraść kryształy.

wtorek, 16 lipca 2013

Rozdział dwunasty

***12***
- Żałuję, że nie mogę z wami jechać dzisiaj wieczorem - powiedziała Maria, siedząc na poręczy krzesła Alexa. - Ale mój tato już dawno kupił bilety na ten koncert. Okropnie mu zależy na kontakcie ojca z córką, tylko ja i on, bez Kevina.
- W porządku. Idź i kontaktuj się - rzekł Max. - Jeśli ktoś z was ma coś do zrobienia, to powinien się tym zająć. Spędziliście przecież już cały dzień, pełzając po pustyni wokół skały kurczaka.
Właściwie nie miałby nic przeciwko temu, żeby wszyscy sobie poszli. A przynajmniej odeszli na chwilę. Był w centrum uwagi, obserwowany z niepokojem i troską, co sprawiało, że czuł się nieswojo.
Michael rozłożył mapę na stole Evansów. Cała grupa używała domu Maxa i Isabel jako bazy wypadowej, ponieważ ich rodzice spędzali ten weekend w swoim biurze w Clovis. Zostało im jeszcze mnóstwo pracy, która musiała być gotowa na poniedziałek, stwierdzili więc, że nie ma sensu wracać do Roswell tylko po to, żeby się przespać.
- Będziemy rozszerzać krąg poszukiwań wokół skały - oznajmił Michael. - Poza tym Ray będzie patrolował ten obszar non stop. Może zobaczy kogoś, kto kieruje się w stronę bunkra, i będzie mógł pojechać za nim.
Maria wstała z poręczy i chwyciła plecak. Podbiegła do Maxa, prawie się na niego rzucając, i pocałowała go w policzek.
- Okay, idę już. Cześć. - Obróciła się szybko i wybiegła z pokoju, zanim zdołał wypowiedzieć choć słowo.
Miał nadzieję, że się myli, wydawało mu się jednak, że Maria mówiła przez łzy. Jeśli będzie płakać za każdym razem, kiedy na niego spojrzy, to on tego nie wytrzyma.
- Alex i Isabel, to będzie wasz obszar - mówił dalej Michael. - A Liz i Max... - Przerwało mu nagłe wtargnięcie Marii do pokoju.
- Mam pomysł. Trochę zwariowany, ale to może zadziałać - wyrzuciła z siebie, z trudem łapiąc oddech. - Umiecie wykorzystywać swoją moc, żeby zmieniać wygląd, prawda?
Max skinął głową. Jeśli nie liczyć prób przeprowadzanych pod kontrolą Raya, zrobił to tylko raz i tylko po to, żeby szpiegować Liz, która poszła na dyskotekę z innym chłopakiem. Spojrzał na nią i zobaczył, że się do niego uśmiecha. Wiedział, że też o tym myśli.
- Pomyślałam, że moglibyście chodzić po barach, wyglądając tak jak ten strażnik, którego widziałam przy bunkrze, gdzie trzymają statek. Dokładnie pamiętam jego twarz - ciągnęła. - Może ktoś, kto zna strażnika, tego prawdziwego, podejdzie i zacznie z nim rozmowę. Jeśli to będzie ktoś, kogo on zna z pracy...
- Moglibyśmy wtedy dostać najważniejsze informacje -przerwał jej Michael. - Uważam, że warto zaryzykować. - Zwrócił się do Maxa: - Chcesz spróbować?
- Czemu nie? - odpowiedział mu przyjaciel. Uświadomił sobie po chwili, że akino zniszczyło jego moc. Jak mógł o tym zapomnieć. - Ty i Isabel będziecie musieli to zrobić dla Liz, Alexa i dla mnie - przyznał. - Ja nie mogę... już niczego takiego dokonać.
- Powiedz nam tylko, jak to się robi - szybko wtrąciła Isabel.
To poczucie bezradności było okropne. Co będzie dalej? Czy ktoś będzie musiał go karmić? Prowadzić do łazienki?
I co jeszcze?
- To niewiele się różni od uzdrawiania - oznajmił. - Tyle tylko, że zamiast ściskać cząsteczki, by zamknąć ranę, ściskacie je i popychacie, żeby utworzyły inne kształty.
- Spróbuję na Liz - rzekł Michael.
Max wstał i zamienił się z nim miejscami, żeby przyjaciel znalazł się obok Liz. Niezbyt podobał mu się pomysł, żeby to on nawiązywał z nią łączność, dotykając jej. Wiedział jednak, że zachowuje się dziecinnie i musi zapomnieć o takich głupstwach.
Maria, energicznie gestykulując, zaczęła opisywać wygląd strażnika.
- To facet w średnim wieku z zaokrągloną twarzą... z mimicznymi bruzdami... płaskim, szerokim nosem.
Michael masował koniuszkami palców policzki Liz, ugniatając je jak ciasto. Rzeźbił jej twarz zgodnie ze wskazówkami Marii. Po chwili twarz dziewczyny zupełnie zmieniła wygląd. Liz stała się mężczyzną w średnim wieku. Odsunął ręce, żeby pokazać Marii rezultat swojej pracy.
- Nie, nie, nie. Przykro mi, ale on wyglądał zupełnie inaczej. Może nawiążemy łączność, Michael, wtedy przekażę ci obraz z mojego umysłu?
- Możemy spróbować - odpowiedział.
Nawiązał łączność z Marią i położył dłonie na twarzy Liz. Ponownie zaczęła się zmieniać -jej oczy z niebieskich stały się brązowe, miała bardziej krzaczaste brwi i podwójny podbródek. - Właśnie tak, właśnie tak - zachęcała go Maria.
Dłonie Michaela przesunęły się na włosy Liz, które nabrały prawie pomarańczowej barwy. Po chwili rozjaśniły się na tyle, że dziewczyna stała się białawą blondynką. Przy każdej zmianie koloru włosy robiły się również coraz krótsze. Końcowym rezultatem była fryzura trochę dłuższa niż włosy obcięte na jeża.
- Doskonale. Zupełnie jak on - mruknęła Maria. Liz zerknęła na Maxa przez ramię.
- Jak wyglądam jako blondynka? To znaczy prawie łysa blondynka? - spytała, przeczesując palcami krótkie, sterczące włosy.
- Nie wyrzuciłbym cię z łóżka - odezwał się Michael, zanim Max zdążył odpowiedzieć.
- Skończmy z tym szybciej - nalegała Isabel. - Chciałabym już stąd wyjść.
Po kilku minutach praca nad Liz została zakończona. Teraz Maria i Michael zajęli się Alexem. Isabel postanowiła przeistoczyć się sama.
- Pójdę zrobić sobie coś do picia - rzekł Max. Czuł się zupełnie bezużyteczny; Maria dawała instrukcje, Michael pracował nad Alexem i Liz, Isabel nad sobą, a on siedział tylko, kręcąc młynka palcami. Nieudacznik, przemknęło mu przez myśl.
Powlókł się do kuchni; wydawało mu się, że do nóg ma przyczepione bloki cementu. Usiadł na najbliższym krześle, opierając głowę na stole. Nie musiał już przed nikim udawać, że nie jest krańcowo wyczerpany, a nawet siedzenie i oddychanie było ciężką pracą.
- Max, twoja kolej! - zawołał Michael.
Max szybko podniósł głowę. Już skończyli? Spojrzał na zegar kuchenny i uświadomił sobie, że siedzi tu już od pół godziny. Chyba się zdrzemnął. Zwykle nie potrafił spać dłużej niż dwie godziny w nocy. Teraz stale zasypiał, nie zdając sobie nawet z tego sprawy.
Z trudem podniósł się od stołu. Nogi się pod nim uginały. Odetchnął głęboko i całą siłą woli zmusił się do stawiania kroków. Żeby tylko dojść do salonu i nie wyglądać na przestraszonego.
- Ja zostanę w domu - oznajmił, osuwając się na kanapę.
- Zostanę z tobą - zaproponowała natychmiast Liz. Przynajmniej myślał, że to ona. Te słowa padły bowiem z ust barczystego blondyna w szarym mundurze ochroniarza. Głos tego faceta miał interesujące chropawe brzmienie. Jak widać, Michael nie zapomniał o strunach głosowych, kiedy dokonywał tego przeobrażenia.
- Nie potrzebuję niańki - powiedział, starając się nie zdradzać poirytowania. - Zebranie informacji na temat statku to najważniejsza rzecz, jaką możesz dla mnie zrobić - dodał, żeby ją pocieszyć.
Skinęła głową i obróciła się w stronę dwóch innych „strażników", Isabel i Alexa.
- Każdy z nas powinien wybrać inną część miasta - zasugerowała. - Nie możemy się nigdzie pokazywać razem. - Wyszli z pokoju i zaczęli ustalać, które bary i kluby powinni odwiedzić.
- Bądźcie ostrożni! - zawołał za nimi Max. - Zadzwońcie... jeśli będziecie czegoś potrzebować. - Jakby mógł im w czymś pomóc, gdyby zaszła taka potrzeba.
- Ty będziesz naszym Charliem, a my będziemy twoimi Aniołkami! - odkrzyknął Alex. Przynajmniej tak się Maxowi wydawało. Miał głos taki sam jak Liz, ale te słowa pasowały do Alexa.
- Powinieneś ich dogonić i ustalić, jakie będzie twoje zadanie - zwrócił się Max do Michaela. - Liz ma rację. Niebezpiecznie byłoby pokazywać się razem.
Nie jestem pewien, czy agenci Planu Wyczyszczenia Bazy Danych wiedzą, że potrafimy zmieniać wygląd. Ale jeśli tak jest i zobaczą dwóch strażników...
- Nigdzie nie idę - przerwał mu Michael.
- Nie musisz zostawać ze mną.
- Chcesz leżeć na kanapie czy pójść do łóżka? - spytał rzeczowym tonem Michael.
- Do łóżka - odparł zrezygnowany Max.
Jego przyjaciel podszedł do kanapy i wyciągnął rękę. Max chwycił ją, pozwalając podnieść się na nogi.
***
Wchodząc do Moego, Alex przeżywał lekki niepokój. Był to jeden z nielicznych lokali w Roswell, pozbawionych kosmicznego wystroju. Dopiero po chwili zorientował się, że w żaden sposób nie mógłby zostać rozpoznany. Wyglądał teraz na jakieś trzydzieści lat.
Podszedł do baru i zamówił piwo imbirowe. Nie chciał robić wrażenia ostatniej niedojdy, a taki kolor mógł mieć również jakiś mocniejszy koktajl.
Szybko rozejrzał się po lokalu. Ojca nie było. Istniała możliwość, że go spotka, ponieważ u Moego było zawsze wielu emerytowanych wojskowych. Chłopak nie wiedział na pewno, czy Plan Wyczyszczenia Bazy Danych ma jakieś powiązania z wojskiem, ale było to dość prawdopodobne. Uznał więc, że w tym lokalu jest szansa na spotkanie kogoś, kto znał strażnika.
Odrzucił na bok wyjątkowo cienką słomkę i popijał piwo, uważnie się rozglądając. Może ktoś skinie mu głową, wykona jakiś gest, świadczący o tym, że już go - jako strażnika -gdzieś spotkał.
Gdyby strażnik często się tu pojawiał, barman powinien go rozpoznać. Ale przy barze było mnóstwo ludzi, więc barman tylko postawił piwo przed Alexem i pognał na drugi koniec lady. Nie wiadomo, czy poznał strażnika, czy też nie.
Przy drugiej kolejce mógłbym udawać, że cierpię na amnezję, i spytać go, czy wie, kim jestem, pomyślał Alex. Rozbawiła go wizja własnej osoby, opartej o bar, ściskającej dłońmi skronie i mamroczącej: „Gdzie ja jestem? Kim ty jesteś? Kim ja jestem?".
Może byłoby lepiej nadal przeszukiwać teren dokoła skały. Ale to mogli zrobić jutro. Alex stale się zastanawiał, ile czasu im jeszcze zostało.
Max wyglądał bardzo źle. Akino nabierało tempa, a skutki widać już było gołym okiem. W ciągu jednego dnia twarz chłopca tak wychudła, że kości prawie przebijały jego pergaminową skórę. Ile razy Alex spojrzał na niego, doznawał szoku.
- Szkocką. Z lodem - usłyszał głos.
Znajomy. Przecież spodziewałeś się tego, uspokajał się w duchu Alex. Zerknął w bok. Ojciec siadał przy barze tuż obok niego.
- Wojskowy? - spytał.
Naturalnie. Jego tata dzielił wszystkich na wojskowych i niewojskowych. Teraz też chciał wiedzieć, z kim ma do czynienia.
- Marynarka wojenna - odpowiedział Alex. Zrobił to zupełnie bezwiednie, może dlatego, że Jesse stale mówił na ten temat. A może dlatego, że choć raz miał okazję zaimponować ojcu.
- Mam jednego syna w marynarce wojennej, a jednego w marines.
Oczywiście, ja nie jestem wart wzmianki, pomyślał chłopak.
- Nie ma pan więcej dzieci? - zainteresował się. Ciekaw był, czy tata będzie nadal zaprzeczał istnieniu najmłodszego syna, nawet po tak bezpośrednim pytaniu.
- Mam jeszcze jednego. W liceum. Nie ma pojęcia, co zrobić ze swoim życiem, najmniejszego.
- Hm - mruknął Alex. Uświadomił sobie nagle, że nadarzyła mu się wspaniała okazja. Teraz mógłby spróbować złapać ojca w jego własne sieci.
- Zupełnie jak mój brat, Willy - zauważył. - Ojciec zawsze bardzo się o niego martwił. Próbował go namówić, żeby w szkole zapisał się do Korpusu Szkolenia Oficerów Rezerwy. Ale Willy... stale się od tego wymigiwał. Albo siedział przy komputerze, albo latał za dziewczynami. Udało mu się skończyć szkołę, lecz nie osiągnął nawet jednego cholernego celu. - To ostatnie zdanie było prawie dosłownym cytatem z jego taty. Często to powtarzał, mówiąc o tym, co czeka Alexa.
- Otóż to. - Ojciec uderzył pięścią w bar. - Dokładnie jak mój syn. Nie zdaje sobie sprawy z tego, że te następne lata zadecydują o całym jego życiu.
Już złapałeś przynętę, pomyślał Alex, którego zaczęła bawić ta przypadkowa wyprawa na połów ryb.
- I jak skończyła się historia z pana bratem? - spytał ojciec.
- Nigdy by pan w to nie uwierzył. - Alex wolno pił piwo, napawając się myślą, że zaraz wyciągnie tatę z głębiny i pozostawi go na brzegu, pozbawionego możliwości złapania oddechu. - Willy urządził się całkiem dobrze. Pewnie pan o nim słyszał. Teraz używa imienia Bill. Bill Gates.
Ojciec zakrztusił się kostką lodu.
Chłopak uśmiechnął się szeroko. Tak, tato. Pomyśl o tym, kiedy znowu będziesz chciał mnie dręczyć tym swoim KSOR-em. Pomyśl, że mógłbym wyrosnąć na wielkiego twórcę programów komputerowych, do którego należy pół świata.
***
Isabel postawiła jeepa na parkingu Weather Balloon. Asfalt, od którego odbijał się wielki neon, mienił się kolorami tęczy. Niebieski od balona, zielony od małego kosmity, który zza niego wyglądał, a czerwony od laserowego karabinu przybysza z kosmosu.
Wyskoczyła z jeepa i potknęła się. Jeszcze nie zdążyła przyzwyczaić się do swojego nowego ciała. Strażnik był dość potężnym, muskularnym mężczyzną.
Jakaś kobieta, około czterdziestki, w legginsach w małe zielone ludziki, uśmiechnęła się do Isabel, kiedy ta zbliżała się do drzwi. Dziewczyna odwzajemniła uśmiech. Uważała, że należy być miłym dla tych, z którymi los obszedł się niełaskawie. A na pewno osoba, która uważała się za wystarczająco atrakcyjną, żeby w takich legginsach wyjść na ulicę, należała do tej kategorii.
Kobieta uśmiechała się kokieteryjnie.
Ona myśli, że chcę ją poderwać, uświadomiła sobie Isabel. Myśli, że jestem ufarbowanym na blond frajerem, który na nią poleci.
Z obojętnym wyrazem twarzy, szybko przeszła obok kobiety. No dobra, jestem teraz facetem, ale to nie znaczy, że mam przyciągać niepożądaną uwagę. Umiała sobie z tym radzić.
Nie, chwileczkę, pomyślała. A może ta kobieta poznała mnie, czyli strażnika? Może odtrąciłam właśnie osobę, którą chciałam odnaleźć?
Zerknęła na kobietę w legginsach, ale ona nie obrzucała strażnika oburzonym spojrzeniem. A na pewno by tak było, gdyby ją znał i przeszedł obok bez słowa.
Udawanie kogoś innego było trudniejsze, niż sądziła. Isabel zauważyła wolny stolik, usiadła przy nim i założyła nogę na nogę.
To niemęskie, skarciła się w duchu. Wyprostowała nogi i zrobiła to, co zwykle robią faceci, zajmując możliwie jak najwięcej miejsca. Wyciągnęła rękę wzdłuż biegnącej przy ścianie poręczy i szeroko rozrzuciła nogi. Tak, teraz była mężczyzną. Potrzebowała przestrzeni.
Max śmiałby się do rozpuku, gdyby mógł ją teraz zobaczyć. Jego młodsza siostrzyczka zachowująca się jak jakiś twardziel.
Na myśl o nim przeszyło ją uczucie strachu. Rozpoczęła się już nowa faza akino; jego ciało zostało zaatakowane. A co ona robiła, żeby mu pomóc? Siedziała w barze, starając się pamiętać, żeby, jak dziewczyna, nie zakładać nogi na nogę.
Podeszła do niej kelnerka, ubrana w przyciasny podkoszulek z napisem Weather Balloon. Podwoje „oo" w Balloon było wyjątkowo duże, wprost na jej piersiach. Biedna dziewczyna, pomyślała Isabel. Musiała wysłuchiwać wielu komentarzy od eleganckich facetów, którzy tu zwykle przychodzą.
- Napiję się piwa - powiedziała, patrząc kelnerce prosto w oczy. Pewnie była jedynym facetem, który przez całą noc nie wpatrywał się w „oo" kelnerki. Ta niewątpliwie doceniła ten fakt, ponieważ piwo pojawiło się natychmiast na stoliku.
Isabel udawała, że je pije. Zamówiła piwo, ponieważ uznała, że taki facet, jakim teraz jest, zamówiłby właśnie ten napój. Poza tym, gdyby zamówiła coś gazowanego, to kusiłoby ją, żeby wypić, i potem mogłoby się jej zachcieć siusiu. A siusianie nie było czynnością, którą miałaby ochotę wypróbowywać w swoim nowym wcieleniu.
Szkoda, że nie wiem, jakie powinnam mieć imię, pomyślała. Ktoś mógłby mnie zawołać z drugiego końca sali, a ja nic bym o tym nie wiedziała. Szybko się rozejrzała, przesuwając wzrok od jednej osoby do drugiej, starając się tylko nie prowokować kobiet.
Spojrzała na wiszący za barem zegar. Minęła już prawie godzina od czasu, kiedy widziała Maxa. Z trwogą myślała o powrocie do domu. Jakie zmiany mogły w nim zajść przez ten czas?
Ponownie przesunęła wzrokiem po tłumie klientów. Na wszelki wypadek, gdyby przedtem kogoś przeoczyła. Nie zauważyła nawet śladu zainteresowania na żadnej twarzy. Plan Marii był wariactwem, nie da żadnych rezultatów. A poszukiwanie bunkra okazało się tylko trochę lepszym pomysłem od przeliczania ziarnek piasku na pustyni. Kolejnym niewypałem.
Od sąsiedniego stolika dobiegł jakiś pisk. Isabel odwróciła głowę w tamtym kierunku. Kelnerka patrzyła ze złością na chłopaka z college'u i jego dwóch złośliwie uśmiechniętych kumpli.
- Przykro mi - powiedział niezbyt szczerze chłopak. - Myślałem, że ogłaszają właśnie konkurs mokrego podkoszulka. Chciałaś wziąć w nim udział, jeśli się nie mylę.
- Mylisz się - odpowiedziała Isabel w imieniu kelnerki. Ten problem był możliwy do rozwiązania i miała ochotę to zrobić. - Przeproś - zwróciła się do chłopaka.
Student popatrzył na nią szklanym wzrokiem, potem obrócił się do kelnerki.
- Przepraszam - powiedział. - Pomogę ci się wytrzeć - dodał, mrugając do swoich koleżków.
Isabel doskoczyła do niego, zanim zdążył dotknąć dziewczyny. Chwyciła go za koszulę i wyciągnęła zza stolika. Potem odchyliła swoją muskularną rękę, aby wymierzyć mu cios pięścią, prosto w nos. Uśmiechnęła się na widok krwi, która spływała mu po twarzy.
Dobrze mieć problemy, które tak łatwo się rozwiązuje.

Rozdział jedenasty

***11***
- Wygląda na to, że przyjechaliśmy ostatni - zauważył Alex, wjeżdżając na szkolny parking.
Isabel nie odezwała się, zresztą nie oczekiwał tego. Całą powrotną drogę siedziała w milczeniu, podobnie jak on. Za każdym razem, kiedy chciał coś powiedzieć, przypominał sobie jej słowa: Nie możesz mnie zrozumieć. Więc wszystkie błyskotliwe uwagi, które przychodziły mu na myśl, wydawały się sztuczne i nienaturalne.
Zaparkował obok jeepa Maxa i oboje szybko podbiegli do reszty grupy.
- Znaleźliśmy skałę kurczaka - oznajmił. - Ale nie natrafiliśmy na żaden ślad bunkra - dodał szybko, żeby uprzedzić przedwczesny wybuch radości.
- Przynajmniej posunęliśmy się do przodu – powiedziała Maria, naciągając rękawy swetra na dłonie, jakby było jej zimno.
Alex nie zauważył, że jest aż tak chłodno.
- Jeśli chcesz wyznaczyć nam tereny poszukiwań wokół skały, jestem za tym, żeby natychmiast tam wrócić - zwrócił się do Michaela.
Liz rzuciła okiem na Maxa.
- Spotkajmy się raczej jutro rano - zaproponowała. Alex również spojrzał na niego, starając się nie robić tego zbyt ostentacyjnie. Rzeczywiście wyglądał tak, jakby za chwilę miał się przewrócić.
- Jutro rano bardzo mi odpowiada - powiedział.
- Moglibyśmy teraz iść na imprezę do Corinne Williams - zasugerował Michael. - Na pewno już się dobrze rozkręciła.
- Isabel, chcesz pójść? - spytał Alex. Uważał, że przyda jej się trochę rozrywki. Zastanawiał się, czy myśli o tym, co dla niej oznacza akino, czy teraz martwi się tylko o Maxa.
Sam myślał przede wszystkim o Maksie. Gdyby zaczął się zastanawiać nad Michaelem i Isabel... gdyby wyobraził sobie, jak umierają, szybko skończyłby w domu wariatów.
Isabel też popatrzyła na brata.
- Chyba jednak pójdę do domu - oznajmiła.
- Idźcie na imprezę - nalegał Max. - Myślicie, że chcę, żebyście wszyscy ze mną siedzieli i gapili się na mnie?
- Ja lubię się na ciebie gapić. Proszę cię, proszę, pozwól mi pojechać do ciebie i trochę się pogapić - powiedziała żartobliwie Liz.
- Nie. Chcę, żebyś też poszła. Tam może być zabawnie. Ja muszę tylko pojechać do domu i się położyć.
- Okay, sprawa jest jasna. Zmieścimy się w moim samochodzie. Tam cała ulica będzie totalnie zastawiona - oświadczył Alex.
- Odwiozę Maxa i dołączę do was - obiecała Liz. Stali jeszcze przez chwilę na parkingu, po czym Michael ruszył w stronę volkswagena, a reszta poszła w jego ślady. Alex usiadł za kierownicą i włączył głośno radio, żeby nie musieli na siłę rozmawiać.
Odczuł ulgę, parkując samochód na końcu ulicy, przy której mieszkała Corinne. Impreza przeniosła się już na trawnik. Widać było, że właśnie rozkręciła się na dobre. Doskonale.
Alex otoczył ramieniem Isabel, kiedy szli w stronę domu Corinne. Poczuł, jak dziewczyna lekko sztywnieje pod jego dotykiem.
- Nic ci nie jest? - szepnął.
Zaprzeczyła ruchem głowy i objęła go w pasie, zaciskając palce na szlufce jego paska. Koło domu Corinne ogarnęło go nagłe uczucie dumy: popatrzcie tylko na dziewczynę, z którą przyszedłem, powiedział sobie w duchu.
Zaobserwował, że wiele osób zwraca na nich uwagę. Musiał przyznać, że to miłe.
- Przyniosę coś do picia! - wrzasnął jej do ucha, starając się przekrzyczeć zgiełk. Nie było sensu razem przepychać się do kuchni.
Uśmiechnęła się do niego tak, jakby chciała powiedzieć: Bogini Isabel uśmiecha się tylko do ciebie. W takiej chwili Alex nie potrafił już myśleć o niczym poza nią. Po prostu o niczym.
Z głupim uśmiechem zadowolenia na twarzy przeciskał się w stronę kuchni.
- Może znalazłem się w alternatywnej rzeczywistości?! -krzyknął za jego plecami jakiś chłopak. - Widziałem przed chwilą Isabel Evans wchodzącą tu z tym Alexem. Myślałem, że ona zadaje się tylko z seksownymi studentami i gwiazdami koszykówki...
***
Michael stał oparty o pień wierzby w najdalszym kącie ogródka za domem Corinne. Kiedy proponował, żeby pójść na imprezę, nie pomyślał o jednym z aspektów tej sprawy -o Marii.
Nie mógł jeszcze dojść do siebie po tym, co mu powiedziała w jaskini.
To było zbyt niespodziewane, zbyt zaskakujące. Nie wiedział, co teraz robić. Jeśli wejdzie do środka, a ona do niego podejdzie, to czy powinien z nią zatańczyć? Już wspólna jazda samochodem była wystarczająco ciężkim doświadczeniem, a co dopiero taniec, dotykanie się. Jak można to robić po tym, jak dziewczyna oświadczyła, że cię kocha? Czy ona nie pomyśli, że wspólny taniec może coś oznaczać? Czy dziewczyny nie doszukują się we wszystkim jakichś podtekstów?
Chciał, by wszystko było tak jak dawniej, żeby mogli nadal przebywać ze sobą, dobrze się bawić, oglądać głupie filmy.
No, może tylko z dodatkiem całowania. Teraz, kiedy już przestał ją traktować jak młodszą siostrę, mogliby się od czasu do czasu pocałować.
Nie pragnął jednak wielkiej tragicznej miłości w stylu Maxa i Liz. A Maria, kiedy mówiła, że go kocha, patrzyła na niego takim wzrokiem, że się na to zanosiło.
***
- Stacey powiedziała, że powinnaś przyprowadzić Michaela i Maxa, żeby zrównoważyć obecność Alexa - szepnęła Corinne do ucha Isabel.
Stacey powiedziała! Ciekawe, ile jeszcze jej fanek podejdzie do Isabel, żeby oznajmić, co powiedziała ich idolka. Pewnie wszystkie te piszczące, chichoczące panienki. To było jedyną treścią ich życia.
Dziś wieczorem Isabel mogłaby się śmiało bez tego obyć.
- A gdzie jest twój chłopak? - spytała, udając, że szuka go wzrokiem w tłumie. - Czy wypluwa wnętrzności w łazience? A może już stracił przytomność?
- Musiał wcześniej wyjść - powiedziała Corrine, szybko się oddalając.
Założę się, że musiał, kwiatuszku, pomyślała Isabel. Zauważyła wychodzącego z kuchni Alexa i podeszła do niego. Wyjęła mu drinki z rąk i postawiła je na podłodze przy ścianie.
- Najpierw zatańczmy - powiedziała. Chwyciła go za rękę i pociągnęła za sobą na skrawek wolnego miejsca obok Douga Highsingera, który tańczył ze Stacey. Niech ta małpa widzi, że ona, Isabel, nie chowa się po kątach, jakby miała coś do ukrycia.
Alex objął ją w talii i zaczęli się kołysać w takt muzyki. Isabel odchyliła się do tyłu na tyle głęboko, aby jej włosy mogły musnąć nagie ramię Douga Highsingera. Kiedy spojrzał na nią, wdzięcznym ruchem powróciła w objęcia swojego partnera, przytulając się do niego.
Nie musiała się oglądać, by wiedzieć, że Doug nie spuszcza z niej wzroku. Spadaj, pomyślała. Latał za nią już w wyższych klasach podstawówki, ale nigdy się z nim nie zadawała.
Musiał zadowolić się Stacey. Isabel z uśmiechem wsunęła palce we włosy Alexa. Zwykle lubiła to robić - były takie gęste i jedwabiste - teraz jednak zależało jej tylko na tym, żeby zrobić wrażenie na innych. Chciała, by każdy obecny tu chłopak marzył o tym, żeby być Alexem. I żeby każda dziewczyna wiedziała, że wszyscy faceci tego pragną.
Kiedy muzyka ucichła, Isabel była pewna, że osiągnęła cel.
- Muszę wyjść na chwilę - powiedziała do Alexa.
Skinął tylko głową, a ona przecisnęła się do wyjścia prowadzącego na tyły domu. Głęboko zaczerpnęła rześkiego powietrza. Po chwili zauważyła stojącego pod wierzbą Michaela.
Podeszła do niego. Po raz pierwszy od chwili, kiedy Max powiedział im o akino, znaleźli się sami. Nie miała ochoty teraz o tym rozmawiać.
Michael otoczył ją ramieniem, a ona przytuliła się do niego. Mmm, tak, tego właśnie było jej potrzeba. Czuć, jak obejmują ją jego silne ramiona, i wiedzieć, że on rozumie jej odczucia, ponieważ czuł to samo.
***
Maria wypatrzyła Alexa, siedzącego w połowie prowadzących na piętro schodów. Podeszła bliżej i usiadła obok niego na włochatym wełnianym dywaniku. Zdziwiło ją to, że Corinne - największa snobka i najbardziej powierzchowna dziewczyna, jaką znała - toleruje wełniane dywaniki we własnym domu. Może wmówiła sobie, że są w stylu retro.
- Widziałaś Isabel? - spytał Alex. - Gdzieś mi zniknęła. Widocznie to już taka tendencja, pomyślała. Oczywiście
Michael nie był jej chłopakiem, nie mogła więc oczekiwać, że będzie się z nią bawił na imprezie.
- Kiedy widziałam ją ostatni raz, tańczyła z tobą - powiedziała Maria. - To był niezły show. Dziewczyny omal nie zaczęły ci wciskać banknotów dolarowych do spodni.
- Fajnie - skwitował Alex, wydawał się jednak nieobecny myślami.
- Chcę cię o coś spytać - odezwała się Maria. - O coś z zakresu obowiązków chłopaka i najlepszego przyjaciela. Chcę, żebyś mi wytłumaczył, jak działa męski umysł.
- Hmm, okay - mruknął. Wyciągnął pasmo wełny z dywanika i obracał je w palcach. - Jak byś nazwała ten kolor?
- Brunatny - odparła szybko. - A więc jeśli dziewczyna mówi chłopakowi, że go kocha, czy on nie powinien dać jej na to odpowiedzi? Oczywiście słownej.
- Zaczekaj, zaraz wezmę egzemplarz książki „Mężczyźni są z Marsa, a kobiety z Venus" - odpowiedział Alex, nie przestając błądzić wzrokiem po zebranych.
Maria była zadowolona, że słucha jej niezbyt uważnie. Gdyby, jak zwykle, był całkowicie skoncentrowany na jej problemach, domyśliłby się, że mówi o sobie, i chciałby poznać wszystkie szczegóły.
- Jako reprezentant facetów muszę powiedzieć, że milczenie jest pewnym rodzajem odpowiedzi - rzekł Alex. - Może nie takiej, jaką chciałaby usłyszeć dziewczyna.
- Czy oznacza, że facet nie czuje tego samego? – nalegała Maria. Wzięła do ust pasmo włosów i zaczęła je przygryzać. To okropne! Nie robiła już tego od czasu, kiedy skończyła dziewięć lat.
- Teoretycznie tak. Ale niektórym facetom trudno jest przyznać się do swoich uczuć. Duszą je w sobie.
- Muszę powiedzieć, że twoja pomoc na nic się nie zdała - poinformowała go Maria.
- Słuchaj, nie trzeba przywiązywać zbyt wielkiej wagi do słów. Powinnaś poznać, jakie ktoś żywi do ciebie uczucia, po tym, jak cię traktuje. To jest najważniejsze. Teraz idę szukać Isabel, znikającej kobiety - powiedział, wstając.
Maria została sama.
Jak on mnie traktuje? - pomyślała. Chociaż właściwie to nie zbliża się do mnie na tyle, żeby mnie traktować w jakikolwiek sposób.
***
Liz cicho otworzyła frontowe drzwi, chociaż nie było potrzeby tak się skradać. Rodzice zawsze chcieli wiedzieć, że wróciła do domu, nawet jeśli położyli się już spać.
Skierowała się prosto do drzwi swojej sypialni i dwa razy szybko zastukała we framugę, a potem trzy razy, w dłuższych odstępach. Nazywała ten rytuał „wróciłam żywa nie naćpana", oczywiście, tylko w myślach.
- Dobranoc, mi hija! - zawołał ojciec.
- Dobranoc - odpowiedziała. Zastanawiała się, czy nie powinna zadzwonić do Corinne i powiedzieć Marii, że nie przyjdzie. Sami się tego domyślą, zdecydowała.
Zeszła do kuchni. Napije się mleka, może został też jakiś kawałek indyka. Tej nocy potrzebowała czegoś, żeby móc zasnąć.
Zobaczyła, że na drzwiach lodówki wisi jej nowa fotografia. To był żenujący widok, widzieć swoją twarz zawieszoną na lodówce.
Kiedy żyła Rosa, jej fotografie zajmowały połowę drzwi lodówki. Liz przypomniała sobie, że ma iść do sutereny i sprawdzić, czy uda jej się znaleźć te fotografie. Wszystkie zdjęcia siostry zniknęły w dzień po jej śmierci.
Liz nie potrzebowała fotografii, żeby o niej pamiętać. Codziennie o niej myślała. Tak samo myślałaby o Maksie.

Gdyby...

poniedziałek, 15 lipca 2013

Rozdział dziesiąty

***10***
- Max, ty i Liz zbadacie ten obszar. - Michael wskazał wycinek pustyni na swojej sfatygowanej mapie.
- Rozumiem - powiedział Max. Wolałby, żeby jego towarzyszką nie była Liz. Tylko ona potrafiła przedrzeć się przez jego plastikową otoczkę. Dzisiaj po południu, kiedy trzymała jego twarz w dłoniach i nalegała, żeby powiedział jej o akino, stracił dużą część swojej warstwy ochronnej. Kiedy przebywał z Liz, był stuprocentowym Maxem, a nie anonimowym pacjentem X.
Był zadowolony, że powiedział jej prawdę, ale sprawiło mu to również trudny do zniesienia ból.
- Mam na imię Liz. Jestem dzisiaj twoim szoferem - powiedziała. Starała się, aby to zabrzmiało żartobliwie, choć ciągle miała w pamięci atak Maxa.
Kiedy podeszli do jeepa, rzucił jej kluczyki.
- Zawsze marzyłem o tym, żeby mieć... może nie kobietę szofera, ale kobietę kamerdynera - powiedział. Jakoś obojgu nie udawały się dzisiaj żarty.
- Kogoś takiego, kto robi to wszystko, co Alfred robi dla Batmana, a jednocześnie jest młodą atrakcyjną dziewczyną?! - zawołał Alex. W jego głosie też wyczuwało się napięcie.
- Otóż to - odpowiedział Max. Wydźwignął się na fotel jeepa, udając, że robi to bez najmniejszego wysiłku, co nie było prawdą. Takie drobne rzeczy z każdym dniem sprawiały mu coraz większą trudność.
- Zapniesz pas? - spytała Liz.
- Po co? - spytał bez zastanowienia.
Usłyszał, jak dziewczyna gwałtownie wciąga powietrze, i szybko zapiął pas. Utrzymywanie pozorów normalności okazało się trudniejsze, niż to sobie wyobrażał.
Liz włączyła silnik i ruszyła. Po dwunastu minutach byli już na szosie.
- Nawet o tym nie pomyślałam, że po ciemku trudno nam będzie znaleźć tę skałę w kształcie kurczaka, o której wspominała Maria - powiedziała.
- Michael, Isabel i ja lepiej widzimy w nocy niż w dzień - przypomniał jej Max. - Dobrze zostaliśmy podzieleni na drużyny.
Tylko że on wolałby, aby towarzyszył mu Alex albo Maria. Sama obecność Liz, szczególnie od kiedy znała prawdę, pozbawiała go warstwy ochronnej, dając dostęp uczuciom smutku, strachu, gniewu.
***
Maria wpatrywała się w pustynię, szukając czegoś, co mogłaby rozpoznać, czegoś, co widziała, kiedy korzystała z mocy Kamienia, aby śledzić Valentiego. Ale pustynia wyglądała... jak pustynia.
Wolałaby, żeby towarzyszył jej teraz Max, a nie Michael. Spociła się ze zdenerwowania, a nie pamiętała nawet, czy tego ranka, zanim pobiegła pospiesznie do Evansów, użyła ziołowego dezodorantu. Tyle rzeczy wydarzyło się od rana.
Łącznie z tym, że powiedziała wreszcie Michaelowi, że go kocha. Zerknęła na niego, ale on siedział skupiony za kierownicą, przepatrując pustynię. Mogłaby siedzieć tu nago, a nawet tego by nie zauważył.
O czym myślał? Czy przestraszył się tego, co mu powiedziała? Przytulił ją co prawda, nie powiedział jednak: „ja też cię kocham", choć może by to zrobił, gdyby nie pojawiła się Isabel z Alexem. Poza tym był zbyt zaabsorbowany myślą, że musi ocalić życie najlepszego przyjaciela, tłumaczyła sobie Maria.
Jakiś przeciągły, przenikliwy dźwięk przerwał tok jej myśli. Ktoś nerwowo naciskał klakson. Obejrzała się i zobaczyła zdezelowanego cadillaca, który siedział im na ogonie.
- Czy nie przyjdzie mu do głowy, żeby nas po prostu wyprzedzić? - odezwał się Michael. - Ma chyba dosyć wolnej przestrzeni. Tu zresztą nie ma niczego innego poza wolną przestrzenią.
Facet w cadillacu zatrąbił znowu. Maria obróciła się i dała mu znak, żeby ich wyprzedził, on jednak nie wyglądał na zadowolonego. Wyglądał...
Wyglądał znajomo. Widziała go w swoim transie, kiedy śledziła Valentiego. Starała się przywołać jego obraz, jak stoi z karabinem maszynowym przewieszonym przez pierś.
- Michael, to chyba strażnik z bunkra, w którym trzymają statek - powiedziała drżącym z podniecenia głosem. - Możesz tak podjechać, żebym go zobaczyła z bliska?
Chłopak zjechał na bok. Kiedy cadillac ich wyprzedził, dogonił go i jechał obok, aby Maria mogła dobrze przyjrzeć się kierowcy.
- Jeśli to on, to nie musimy się zajmować żadną skałą, która jest podobna do kurczaka. On nas zaprowadzi na miejsce - powiedział.
Facet w cadillacu opuścił okno.
- A teraz przyspieszacie. Świetnie! - wrzasnął. Maria poczuła się tak, jakby była w windzie, która zbyt szybko zjeżdża w dół. Omyliła się.
- Nie. Tamten strażnik był o wiele młodszy - rzekła. -Przykro mi.
Michael zwolnił, a cadillac popędził dalej.
- Myślę, że to byłoby trochę za łatwe - mruknął.
Maria miała ochotę wyciągnąć rękę i dotknąć jego ramienia tylko po to, żeby wiedział, że nie jest z tym wszystkim sam, ale nadal trzymała zaciśnięte dłonie na kolanach, koncentrując się na pustyni.
Przycisnęła czoło do chłodnej szyby, skupiając całą uwagę na poszukiwaniu, przyglądając się dokładnie sylwetce każdej skały, którą zobaczyła. To nie kurczak. To nie kurczak. To nie kurczak. Kiedy obejrzała już ze sto nie kurczaków, Michael zatrzymał nagle samochód.
- Widziałeś coś?! - zawołała.
- Nie. Wyczułem coś. Paroksyzm strachu.
- Od Maxa czy Isabel? - spytała Maria, bo wiedziała, że kosmici potrafią wyczuwać swoje emocje.
Chłopak potrząsnął głową.
- Więc od kogo? Od Raya. Bardzo silny? Myślisz, że coś mu się stało? Może powinniśmy go odszukać?
- Zaczekaj. Daj mi się skupić.
Maria siedziała bez ruchu, słysząc tylko własny oddech.
- Nie wiem, kto to może być. - Michael był zdziwiony... i zaniepokojony.
- Jak możesz być pewien, że to, co czułeś, nie pochodzi od Raya, Maxa albo Isabel? - spytała. - Odbierasz tylko emocje, a nie myśli, prawda? Oni wszyscy na pewno są teraz pod wpływem silnych emocji. Może dlatego odczuwasz to inaczej.
- To jest... nie wiem, jak to opisać. To tak, jakby różni ludzie mieli różne brzmienie, a tego nie znam. Nie pochodzi od nikogo znajomego.
- Brzmienie? - powtórzyła dziewczyna.
- Nie potrafię tego lepiej wyjaśnić - powiedział. - To nie jest coś, co można zrozumieć, jeśli się tego samemu nie doświadczyło.
Maria skinęła głową. Isabel zrozumiałaby to, pomyślała. Czy on chciałby mieć ją teraz przy sobie?
***
Zaczekaj. - Alex zatrzymał volkswagena z piskiem opon. - Czy to przypomina ci kurczaka? - spytał, wskazując skałę po lewej.
- To? - Isabel obrzuciła skałę szybkim spojrzeniem - Raczej żabę. Udka żabie mają podobno taki sam smak jak kurczaki.
***
- To, co ci się przydarzyło, dało mi dużo do myślenia. Na temat tego tylko przyjacielskiego układu - powiedziała Liz, zatrzymując nagle samochód.
- Musimy już wracać - rzucił. Oderwał wzrok od nieba, ale nie spojrzał na Liz. Jeśli będzie chciała rozmawiać o jego uczuciach, to już po nim. Ochronna otoczka Maxa zostanie natychmiast zerwana. Będzie całkowicie bezbronny.
- To jest ważne - nalegała, a w jej głosie brzmiał upór. - Powiedziałeś mi, że musimy pozostać tylko przyjaciółmi, ponieważ chodzi o moje bezpieczeństwo.
- Tak było. - Chłopak nie patrzył na nią. - Jeśli będziesz ze mną zbyt blisko, zainteresuje się tobą szeryf Valenti. Wiesz o tym. Wiesz dobrze, do czego on jest zdolny. Przecież na oczach Isabel zabił Nikolasa.
- Wiem. Nie o to mi chodzi. Chodzi mi o to, że trzymałeś się ode mnie z daleka, ponieważ bałeś się o moje bezpieczeństwo. Ale teraz... teraz tobie grozi niebezpieczeństwo, i to nie ze strony szeryfa Valentiego. Zagraża ci coś, o czego istnieniu nie miałeś nawet pojęcia.
- Ale co to ma... - zaczął protestować, odwracając się wreszcie w stronę Liz. Jak zwykle uderzyła go jej uroda, te wspaniałe czarne włosy, pięknie wykrojone wargi, ciemne oczy.
- Postaram się wszystko wytłumaczyć. Posłuchaj mnie tylko - poprosiła.
Miał tylko posłuchać. Jakby jej słowa nie miały wielkiego znaczenia, jakby nie rozdzierały mu serca.
- Nie możemy wiedzieć, co nas spotka, ciebie czy mnie - mówiła. - Może cię przejechać samochód, zanim twoje akino osiągnie... swój przełomowy moment. Ja mogę zachorować na białaczkę czy na coś innego. Żadne z nas nie wie, ile pozostało mu czasu. Chcę tylko wiedzieć, dlaczego nie pozwalasz, żebyśmy byli razem przez ten czas, który jeszcze nam pozostał. Dlaczego, Max?
Podniósł głowę i patrzył na gwiazdy. Jak miał odpowiedzieć na to pytanie? Jak wytłumaczyć coś, czego już sam nie rozumiał?
- Ciekaw jestem, które tworzą pary. - Próbował zyskać na czasie.
- My jesteśmy parą - powiedziała łagodnie Liz. - Świecimy wspólnym światłem.
Opuścił głowę i popatrzył na nią.
- Masz rację - przyznał. - Ale gdyby...
- Szsz. - Odpięła pas i pochyliła się nad nim.
Jej wargi prawie dotykały jego ust. Czuł ciepło jej ciała. Musiał tylko wykonać drobny ruch. Jak mógłby się teraz od niej odwrócić? Zamknął dzielącą ich przestrzeń delikatnym pocałunkiem. Wydawało mu się, że została między nimi przerzucona krucha kładka, którą mógł zniszczyć jeden nieostrożny oddech.
Po chwili Liz wcisnęła się na jego fotel, zarzuciła mu ręce na szyję, mocno się przytulając. Uświadomił sobie, że nie miał racji. Tu nie było nic kruchego. Liz była silna, ciepła i pełna życia.
Chciał być bliżej niej, jeszcze bliżej. Wsunął ręce pod bluzkę, głaszcząc jej gładkie plecy, a ona przysunęła się do niego, żeby ich ciał już nic nie dzieliło. Całowała go coraz namiętniej.
Max jęknął głucho. W pewnej chwili Liz wydała okrzyk bólu.
- Co się stało? - zapytał, przerywając pocałunek.
- Skaleczyłam się w rękę. O ten pręt pod dachem. Tam jest jakaś obluzowana śruba czy coś takiego.
- Pokaż. - Ujął jej dłoń, uważnie się jej przyglądając. - Głębokie rozcięcie. Pozwól, że ci to uzdrowię.
- To mi przypomina tamten dzień w kawiarni - powiedziała Liz.
Wtedy uzdrowił ją z rany postrzałowej i powierzył jej swoją tajemnicę. Najlepszy i najgorszy dzień w jego życiu. Aż do dziś. Teraz było gorzej, ale w pewnym sensie również lepiej.
Max odetchnął głęboko i skupił się, żeby nawiązać łączność konieczną dla uleczenia rany. Zamiast przepływu obrazów ze strony Liz, miał przed oczami tylko jeden widok - siebie samego z białkami zamiast źrenic.
Dlaczego to nie działa? Dlaczego nie mógł nawiązać łączności? Myśl o niej, nakazał sobie, ale stale widział ten sam okropny obraz.
Liz wyzwoliła dłoń z jego uścisku.
- W porządku. To nic wielkiego. Masz może chusteczkę? Moglibyśmy to zabandażować.
Oderwał dół podkoszulka i delikatnie owinął jej rękę.
- Będziesz mogła prowadzić? - spytał.
- Tak. - Usiadła z powrotem za kierownicą i wjechała na szosę.

Teraz, kiedy wiedział już, że utracił swoją moc, pustynia wydała mu się o wiele ciemniejsza i bardziej niebezpieczna.

Rozdział dziewiąty

***9***
Max zamknął krąg, ujmując dłoń Liz z lewej strony, a Isabel z prawej. Cała szóstka natychmiast nawiązała łączność.
Tym razem ich aury przypominały promienie laserowe; świetliste strzały przecinające z sykiem powietrze w salonie Evansów, sypiące iskrami w miejscu, gdzie się ze sobą stykały. Właśnie tam, w centralnym punkcie przecięcia, sześć różnych kolorów tworzyło białą świetlną kulę. Szmaragdowozielona aura Maxa, złotoruda Michaela, kobaltowy błękit Marii, ciepły bursztyn Liz, nasycony fiolet Isabel i cynobrowa barwa aury Alexa składały się na tę, oślepiającą swoim blaskiem, kulę.
Max dostał na rękach gęsiej skórki, kiedy przeniknęła go płynąca od przyjaciół moc, elektryzując jego krwiobieg. Każdy z nich przekazywał mu coś z siebie. Roześmiał się, gdy Alex przekazał mu zabawną scenę z kreskówki. Gwałtownie złapał oddech na widok egzotycznych papug, jednocześnie zrywających się do lotu, które pokazała mu Liz. Obrazy przesuwały się z coraz większą szybkością. Zobaczył Isabel, która zamierza się na niego łopatką -wspomnienie z ich lat dziecinnych. Rekin, z zębami ostrymi jak brzytwa, prujący wzburzone fale - to był obraz od Michaela; kwiat rozwijający się z pączka - od Marii.
Po chwili zabrzmiała muzyka. Od każdego jeden ton, o innej częstotliwości, przekazujący swoje wibracje jego naelektryzowanemu ciału.
Czuł, że jest niezwyciężony. Chłonął ten przekaz każdym zmysłem. Barwy ich aury, dźwięki muzyki, przekazywane mu obrazy oraz zapachy... Wciągał je głęboko do płuc -różę, cedr, eukaliptus, ilang-ilang, cynamon i migdały.
Teraz, pomyślał. Teraz!
Wytężył umysł w poszukiwaniu jakiegoś przebłysku, cichego szeptu, czegokolwiek, co mogłoby stanowić wskazówkę. Zacisnął powieki, starając się wysłać cząstkę siebie, cząstkę ich wszystkich, w kosmos. Poza Galaktykę. W odległą milczącą przestrzeń.
Czuł, jak jego ciało staje się nieważkie, tak lekkie, jakby składało się jedynie z ładunków elektrycznych, przemykających obok bezimiennych planet. Wydawało mu się, że widzi, jak obok niego przelatują.
Gdzieś tam w dali kryło się skomasowane życie duchowe tych wszystkich, którzy kiedykolwiek mieszkali na jego rodzinnej planecie. Gdzieś tam w dali znajdował się wiecznie żywy rejestr każdej myśli, każdego uczucia, każdego marzenia. A on musi tam dotrzeć.
Jestem tu. Chcę się z wami połączyć. Chcę nawiązać łączność. Starał się wyrzucić z siebie to przesłanie, wysłać je w tę niezgłębioną próżnię.
Nagle wydało mu się, że słyszy odpowiedź. Była tak delikatna jak muśnięcie włosa po twarzy, ale odczuł dotknięcie innego umysłu, jednostkowego czy
zbiorowego, tego nie mógł wiedzieć. Jednak odczuł dotknięcie czegoś, co nie było nim. Czegoś spoza ich grupy.
Tak! - wykrzyknął w duchu. Tak! Chcę się z wami połączyć. Muszę nawiązać łączność. Przyszedł czas na moje akino.
Usłyszał natychmiast miliony głosów, mówiących jednocześnie, domagających się jego uwagi, przekrzykujących się wzajemnie.
Ostre tony muzyki, pozbawionej jakiegokolwiek rytmu, zaczęły zagłuszać głosy, rozdzierając mu uszy.
Przesuwały się przed nim obrazy: twarze, zwierzęta, rośliny. Obrazy narodzin i śmierci. Wojen, głodu, uroczystości. Wzory, wykresy, równania.
Max czuł gwałtowny przepływ krwi w żyłach i arteriach mózgu, kiedy starał się to wszystko wchłonąć. Czuł, jak jego naczynia krwionośne rozszerzają się pod naporem krwi. Pękają.
Czuł wyraźnie wyładowania elektryczne na synapsach, coraz częstsze, żeby mogły wchłonąć taką masę informacji, elektryzujące jego mózg.
Otworzył usta i zaczął krzyczeć.
Wydawało mu się, że inni też krzyczeli - Liz, Michael, Isabel, Alex i Maria. Krzyczeli, aby to wszystko powstrzymać.
Potem zapadł w ciemność.
Następną rzeczą, jaką usłyszał, był głos.
- Musicie zaprzestać takich spotkań.
Otworzył oczy i zobaczył pochylonego nad sobą Raya Iburga, który przyciskał mu dłonie do czoła.
- Lepiej ci? - spytał Ray.
Max szybko przebadał się w myślach. Właściwie czuł się świetnie, równie dobrze jak kiedyś, zanim wszedł w stadium akino.
- Tak, dziękuję. Jak mogłeś się domyślić, że będziesz tu potrzebny?
- Ten okrzyk bólu, który usłyszałem, wcale nie był cichy. - Ray podszedł do Liz i położył dłonie na jej czole.
Max rozejrzał się po kręgu przyjaciół. Wszyscy byli nieprzytomni.
- Pomogę ci - powiedział do starszego przyjaciela, przesuwając się w stronę Isabel.
- Daj spokój - nakazał mu Ray. - Bo będę musiał ponownie cię uzdrawiać. Czego właściwie chcieliście dokonać?
- Staraliśmy się pomóc Maxowi podłączyć do świadomości zbiorowej - wymamrotała Liz, siadając na podłodze.
Max widział, że jej twarz zaczyna nabierać naturalnego koloru. Jego starszy przyjaciel dobrze się spisał.
- Cieszę się, że nie zastałem tu tylko grządki pełnej warzyw - oznajmił Ray, kładąc dłonie na czole Michaela. -Jeszcze kilka sekund, a wasze IQ byłoby o jeden punkt wyższe od brukwi. Nie wiem, czy zdołałbym was wtedy przywrócić do normalnego stanu.
- To byłby interesujący temat mowy, którą masz wygłosić na pożegnanie szkoły. Jak myślisz, Liz? - odezwał się Michael. - Przemyślenia brukwi na temat działalności po ukończeniu szkoły.
- Tak. To otwiera wiele wspaniałych możliwości. Sałaty, zupy - mruknęła dziewczyna. - Pokarm dla królików.
Alex usiadł i zamrugał.
- Chyba powinniśmy zacząć układać plan odnalezienia statku.
Max wybuchnął sarkastycznym śmiechem.
- Może powinniśmy zaczekać, dopóki Isabel i Maria nie odzyskają przytomności - powiedział.
- Chyba tak - przyznał Alex. ~ Chodzi mi tylko o to, że ty... że my... już nie mamy dużo czasu.
Michael przyciskał do czoła chłodną puszkę Lime Warp i udawał, że słucha pomysłów poszukiwania statku dzisiejszej nocy. Poza udawaniem zainteresowania nie musiał robić nic więcej, ponieważ doszedł do wniosku, że te takie wyprawy nie mają żadnego sensu. Musieli posłużyć się Kamieniem Nocy.
Drobna poprawka. On musiał się posłużyć Kamieniem. Użyje go, żeby śledzić szeryfa Valentiego i odnaleźć statek. Jeśli korzystanie z Kamienia sprowadzi ponownie łowców głów... no cóż, jaka to różnica, czy umrze dziś, czy wkrótce. Jeśli tylko najpierw zlokalizuje statek. Jeśli tylko będzie mógł uratować Maxa i Isabel.
Z ich trójki on najbardziej się nadawał do poniesienia tej ofiary. Max i Izzy mieli rodzinę. Ich rodzice byliby załamani, gdyby coś się stało któremuś z nich.
Sytuacja Michaela była zupełnie inna. Państwu Pascalom aż tak bardzo na nim nie zależało. No a grupa... będzie go im brakować. Ale będą mieli siebie nawzajem. Izzy będzie nadal miała Maxa. Nie zostanie sama.
- Co o tym sądzisz, Michael? - spytał go Alex.
- Trzy zespoły po dwie osoby. Plus Ray w pojedynkę. W porządku - odpowiedział. Był prawie pewien, że taki plan uzgodnili. Chciał tylko, żeby to zebranie jak najprędzej się skończyło, żeby mógł pojechać do jaskini. Tam był ukryty Kamień oraz też pióro, które ściągnął z biurka Valentiego.
- Dziś wieczorem zaczynamy? - spytała Maria.
- Tak. Spotkajmy się na szkolnym parkingu o siódmej -zaproponowała Isabel.
Nikt nie wyrażał sprzeciwu, więc Michael szybko zerwał się na nogi.
- Dołączę tam do was! - zawołał, wybiegając z pokoju. Kiedy tylko znalazł się za drzwiami, puścił się biegiem. Wskoczył do samochodu i ruszył, kierując się w stronę wyjazdu z miasta, uważając przy tym, żeby nie przekroczyć limitu szybkości. Valenti uwielbiał zatrzymywać nastolatków, a Michaelowi zależało na czasie.
Skupił się na jednym celu - dotarciu do jaskini. Kiedy tylko przemknęła mu przez głowę jakaś myśl o Maksie, natychmiast odrzucał ją od siebie. Nie musiał myśleć o przyjacielu, martwić się o niego, płakać nad nim. To już nie było potrzebne, ponieważ teraz on brał rozwiązanie tej sprawy na siebie.
Skręcił z szosy i zmusił stare kombi do jazdy przez pustynię. Zatrzymał się prawie o kilometr od jaskini, nie chcąc, żeby ktokolwiek - na przykład ktoś z Planu Wyczyszczenia Bazy Danych - zainteresował się zaparkowanym samochodem i zaczął węszyć dokoła.
Wyskoczył z samochodu i pobiegł w kierunku jaskini. Biorę to na siebie, biorę to na siebie, biorę to na siebie. Te słowa przebiegały mu przez głowę w rytmie uderzeń stóp.
Kiedy dotarł do prowadzącej do jaskini szczeliny, jednym zręcznym ruchem opuścił się na dół i bez wahania podszedł do leżącego w rogu śpiwora, gdzie był ukryty pierścień z Kamieniem Nocy i pióro szeryfa Valentiego.
Michael wyciągnął pierścień, włożył go na palec i zacisnął dłoń wokół pióra.
- Okay, gdzie jest Valen...
- Nie rób tego, Michael!
Usłyszał jakiś chrobot, a po chwili Maria wsunęła się do jaskini w takim pośpiechu, że upadła. Szybko zerwała się na nogi i podbiegła do niego. Wytrąciła mu z ręki pióro, które poleciało na drugi koniec jaskini.
- Co tu, u diabła, robisz? - spytał.
- Śledziłam cię! - wykrzyknęła, a jej niebieskie oczy pałały. - Chociaż to nie było konieczne. W momencie kiedy wstałeś z krzesła, wiedziałam już, gdzie się wybierasz. -Chwyciła oddech i mówiła dalej: - Co cię napadło? Sam zadałeś mi takie pytanie, kiedy dowiedziałeś się, że korzystałam z mocy Kamienia, wiedząc, że jest to niebezpieczne. A teraz ty to robisz. Więc pytam: Co cię napadło?
- To nie to samo. - Michael przeszedł na drugą stronę jaskini i podniósł pióro. - Używam Kamienia, żeby odnaleźć statek i uratować Maxowi życie. Właśnie to mnie napadło, Mario.
- To nie tak. Powiem ci, co będzie. Łowcy głów znowu cię dopadną... i tym razem na pewno zabiją! -krzyknęła.
- No to co? To oznacza dwoje żywych i jednego nieżywego. A nie troje nieżywych.
- Świetnie. Powinnam była sama o tym pomyśleć. Dwoje z trojga. Wspaniale - mówiła Maria przez łzy. - Teraz nie powinno mnie już martwić, że chcesz się zabić.
No to super. Dziewczyna płakała, jej ciałem wstrząsało łkanie. Zrobił krok w jej kierunku.
- Nie! - zawołała. - Nie podchodź do mnie. I nie próbuj mnie dotknąć. Nie chcę, żebyś mnie dotykał. Masz zamiar się zabić, kiedy tylko stąd wyjdę. Nie... - Zakryła twarz rękami.
Michael przestępował z nogi na nogę. Histeryczny szloch Marii był coraz głośniejszy.
Nie mógł już dłużej stać bezczynnie. Wahał się przez chwilę, po czym zrobił trzy długie kroki i stanął przy niej. Wyciągnął ręce do dziewczyny, ale szybko je opuścił, widząc wyraz jej twarzy.
- Mówię poważnie: nie dotykaj mnie - powiedziała, wycierając oczy rękawem. Potem wyjęła chusteczkę higieniczną z kieszeni i wytarła nos.
- Nic ci nie jest? Przepraszam, że krzyczałem na ciebie, ale... ale nie ma już wiele czasu.
- Myślisz, że jesteś bohaterem, prawda? - spytała Maria z lekka drżącym głosem. - Ale to nieprawda. Jesteś samolubny. Myślisz o sobie jako o wspaniałym facecie, który postanowił poświęcić życie dla przyjaciół. Nie przychodzi ci nawet do głowy, jak czuliby się Max i Isabel.
- Nie obchodzi mnie to, jak by się czuli. Przynajmniej byliby żywi i mogli coś odczuwać - powiedział Michael ostrym tonem.
- Postaraj się wyobrazić sobie, jak ty byś się czuł, gdyby Max poświęcił dla ciebie życie - zaprotestowała Maria. -Albo Isabel. Pomyśl, jak byś się czuł, gdyby Isabel poświęciła życie, żeby ratować ciebie.
Michael nie potrafił na to odpowiedzieć. Nie mógł sobie tego nawet wyobrazić. W ogóle nie dopuszczał do siebie takiej myśli.
- Oni cię kochają - odezwała się cicho Maria. - Czują do ciebie dokładnie to samo co ty do nich. Wiem, co myślisz. Oni mają rodziców i siebie nawzajem, więc nie może im zależeć na tobie tak jak tobie na nich, ponieważ ty nie masz nikogo. Ale to nie jest prawda.
Michael poczuł napływające do oczu łzy; szybko zacisnął powieki.
- Alex i Liz też cię kochają. Musisz się z tym liczyć - dodała. - Jeśli ty chcesz sobie zrobić krzywdę, to tak, jakbyś zrobił krzywdę nam. Jeśli pozwolisz, żeby zabili cię łowcy głów, to nas zabije to również. Zabije mnie. - Podniosła głowę i popatrzyła na niego. - Ja też cię kocham. Ja cię kocham, Michael.
Nie powiedziała, że kocha go jak przyjaciela. Powiedziała, że go kocha. Uuu... W ogóle nie wiedział, co z tym zrobić.
Gdy Maria wyciągnęła rękę i zdjęła mu pierścień z palca, nie protestował.
- Mogę cię teraz dotknąć? - spytał.
- Tylko mnie nie potargaj. Roześmiał się, biorąc ją w objęcia.
- Znajdziemy statek - powiedziała. - Razem. Wspólnymi siłami.
Michael nie odezwał się, przyciągnął ją tylko bliżej.
***
- Nie możesz jechać szybciej? - spytała Isabel. Była pewna, że Michael postanowił posłużyć się Kamieniem. Nie powinna była wypuścić go z domu, ale właśnie wtedy w jej umyśle, jak na filmowym ekranie, pojawił się obraz Maxa w trumnie, którą właśnie opuszczano do grobu.
Zacisnęła powieki, lecz to jej nie pomogło - obraz pojawił się znowu. Niezależnie od tego, czy miała otwarte, czy też zamknięte oczy, ten film cały czas był w zasięgu jej wzroku. Z odorami. Czuła wilgotny zapach ziemi.
- Jeśli nas zatrzymają, to stracimy jeszcze więcej czasu -powiedział Alex.
- Okay, masz rację. - Isabel odwróciła się w stronę okna, żeby patrzeć na pustynię, ale film z pogrzebu Maxa jeszcze się nie skończył. Po chwili kino w jej umyśle przeobraziło się w multiplex. Na jednym ekranie opuszczano trumnę Maxa do grobu, na drugim Michael korzystał z mocy Kamienia i padał nieprzytomny na ziemię. Trzeci ekran zarezerwowany był na klasykę i szeryf Valenti zabijał jej poprzedniego chłopaka, Nikolasa.
Był jeszcze jeden ekran. Stała tam samotna Isabel na ogromnej, pokrytej śniegiem równinie. Zupełnie sama, czekała, aż nadejdzie śmierć.
Rzuciła okiem na Alexa. Gdyby mu teraz powiedziała, jakie obrazy przesuwają się w jej umyśle, zapewniłby ją, że cokolwiek by się stało, nie będzie sama. On będzie przy niej, by ją pocieszyć i ogrzać.
Jednak to nie było to. Z Maxem i Michaelem, a nawet z Nikolasem, łączyła ją więź nieporównywalnie silniejsza od tego, co kiedykolwiek mogłoby ją łączyć z Alexem. Wspólne pochodzenie, fakt posiadania mocy, pamięć zbiorowa. Świadomość, że żyją w świecie, w którym są ścigani.
Pozbawiona tych więzi, pozostałaby w tej pustej zaśnieżonej przestrzeni. Isabel na ekranie otworzyła usta i zaczęła krzyczeć. Odpowiedziało jej tylko echo.
Jeśli się okaże, że Max ma umrzeć, to Isabel zajmie się wtedy Valentim. Nie potrzebowała Kamienia, żeby dowiedzieć się, czego chciała. Użyje mocy swojego umysłu i będzie ściskać nędzne serce szeryfa dopóty, dopóki ten nie zacznie błagać o litość i wszystkiego jej nie powie.
Jeśli Valenti potem umrze, to nic wielkiego. To znacznie lepsze, niż gdyby miał umrzeć Max. Albo Micheal. Albo ona.
- Już dojeżdżamy - odezwał się Alex, wjeżdżając na pustynię. Volkswagen podskakiwał na ubitym piasku. -Wygląda na to, że Maria nas ubiegła.
Miał rację. Samochód matki Marii, ten sam, którym przyjechała do Evansów, stał przy kombi Pascalów. Isabel odczuła ukłucie zazdrości, że Maria pierwsza znalazła Michaela, a po chwili ogarnął ją wstyd, że jest zazdrosna.
- Jak zgadła, gdzie on jest? - spytała.
- Pewnie tak samo jak ty - powiedział Alex. Zaparkował przy dwóch samochodach, wysiedli i ruszyli w kierunku jaskini.
Alex otoczył Isabel ramieniem, lecz ona wolałaby, żeby tego nie robił; ciążyła jej ta ręka, przygniatała ją, zamiast dodawać otuchy.
Wiedziała, że najprawdopodobniej Maria powstrzymała Michaela przed użyciem Kamienia. Chciała się jednak upewnić.
- Pobiegnijmy. - Wyzwoliła się spod ręki Alexa i pognała w kierunku jaskini. Wślizgnęła się do środka, szukając stopą oparcia na kamieniu.
Rozejrzała się i zobaczyła, że Michaelowi nic się nie stało. Trzymał w objęciach Marię, kryjąc twarz w jej włosach.
Isabel pomyślała, że chciałaby być na jej miejscu, w ramionach Michaela.
Alex podbiegł do niej, objął ją w pasie i przygarnął do siebie.
- Widzisz? Wszystko w porządku. Przyjechaliśmy na czas.

Skinęła głową, nie mogła jednak odżałować, że nie przyjechali trochę wcześniej. Przynajmniej o kilka minut, zanim Michael i Maria zdążyli paść sobie w objęcia.