***1***
- Proszę cię, Max - usłyszał błagalny głos. - Nie opuszczaj
mnie. Nie możesz umrzeć właśnie teraz, kiedy się nareszcie zgodziłeś, że
będziesz dla mnie kimś więcej niż „tylko przyjacielem”.
Ten głos dochodził z bardzo daleka, jakby z końca długiego
tunelu. Max Evans znalazł się w jakimś zaklętym kręgu. Nie był w stanie niczego
zobaczyć poza otaczającym go połyskliwym białym światłem.
- Masz w ręku kryształy integracyjne - usłyszał. - Musisz
nawiązać łączność ze świadomością zbiorową. Zrób to jak najszybciej! Czas
ucieka!
Brzmienie tego głosu nie było mu obce, świadomość zbiorowa
również budziła jakieś odległe skojarzenia, ale nie potrafił ich z niczym
powiązać.
Chłopak usiadł na łóżku, lecz po chwili znowu się położył.
Otaczające go światło było niezwykle piękne. Miał wrażenie, że na białej
płaszczyźnie układają się płatki śniegu. Pragnął tak leżeć bez końca i patrzeć na
te roziskrzone płatki.
Rozległy się jakieś inne głosy. Już je kiedyś słyszał, ale to
było bardzo dawno. Błagano go, żeby nawiązał łączność ze świadomością zbiorową,
błagano, żeby żył.
Max chciał, żeby te wszystkie dźwięki umilkły. Śnieżnobiałe
płatki śniegu należało oglądać w całkowitej ciszy. Nie wiedział dlaczego, ale
był tego całkowicie pewien.
- Max, nie! Nie umieraj! Nie możesz umrzeć. Musisz ze mną
zostać, jeśli naprawdę mnie kochasz! - rozległ się pierwszy głos.
To był głos Liz Ortecho. Jej imię pojawiło się teraz w jego
umyśle z pełną wyrazistością. Jak mógłby zapomnieć brzmienie głosu Liz,
dziewczyny, którą kocha?
Powoli zaczął również rozpoznawać inne głosy. Mówiła do niego
siostra, Isabel, oraz przyjaciele, Alex Manes i Maria DeLuca. Starał się
przebić wzrokiem srebrzystą poświatę. Gdzie oni są?
A gdzie on jest?
- Nic nie widzę.... - szepnął, odrywając z trudem język od
podniebienia. - Gdzie... gdzie jesteście?
- Jesteśmy przy tobie, Max. Wszyscy jesteśmy tu z tobą! -
zawołała Liz. - Zostań z nami. Zostań ze mną.
Nagle się poderwał.
Zrobił to bezwiednie i bez zastanowienia. Płynął w srebrzystej poświacie, a
otaczające go płatki śniegu wirowały tak szybko, że widział tylko ich
niewyraźne zarysy.
Światło zaczęło przygasać i chłopak zorientował się, że mknie
długim tunelem. Gdzieś w oddali było jego łóżko, tak małe jak pudełko zapałek.
Jakieś drobne figurki stały nad posłaniem. To Liz, Isabel, Alex i Maria,
uświadomił sobie.
A to moje ciało, pomyślał. Jak to możliwe?
Zbliżał się coraz szybciej do leżącej na łóżku postaci. Po
chwili ujrzał krople potu na jej czole i krew zaschniętą na wargach. Wdarł się
w to ciało - które było jego ciałem - i wtopił się w nie. Poczuł prześcieradło
pod plecami, miękką poduszkę pod głową; słyszał swój chrapliwy oddech, czuł
dotyk Liz, która trzymała go za rękę.
- Skup się na kryształach, Max. Nawiąż łączność ze świadomością
zbiorową - nalegała.
Tym razem świadomość zbiorowa nie kojarzyła mu się z jakąś
odległą, dawno zapomnianą sprawą. Te słowa przywołały cały szereg wspomnień.
Wiedział już, że przeżywa akino, inicjacyjny rytuał wtajemniczenia, i umrze,
jeśli nie zdoła nawiązać łączności ze świadomością zbiorową swojej rodzinnej
planety.
Był przygotowany na śmierć, nie miał bowiem kryształów
integracyjnych, bez których nie docierał do niego żaden komunikat z kosmosu.
Były one ukryte na statku jego rodziców, gdzieś na pustyni, i pilnie strzeżone
przez strażników uzbrojonych w karabiny maszynowe.
Obrócił głowę i spojrzał na Isabel.
- Znalazłaś statek? - zapytał łamiącym się głosem. Ale już znał
odpowiedź. Przecież trzymał w dłoni dowód - kryształy integracyjne.
- Gdzie Michael? - wychrypiał. - Ray?
Powinni tu być, obaj towarzyszyli Isabel w wyprawie na ściśle
strzeżony teren, gdzie ukryto statek kosmiczny.
- Powiem ci później - wykrztusiła Isabel. - Musisz szybko
nawiązać łączność, Max. Nie możesz tracić czasu!
Liz zacisnęła mu palce wokół kryształów. Zamknął oczy, a jego
myśli rozpływały się w przestrzeni. Poczuł nagle, że ktoś się do niego zbliża i
staje tak blisko, że ich aury zaczynają się przenikać. To nie była Liz, Isabel,
Alex ani Maria. Max znał ich aury równie dobrze, jak własną, a ta promienna
otoczka, która dotykała jego świetlnego obrzeża, nie była mu znana... ale w
jakiś przedziwny sposób dodawała otuchy.
Poczuł znowu czyjąś obecność i kolejna aura wtopiła się w dwie
poprzednie, tworząc wspólny krąg. Nie odczuwał bólu, który rozrywał mu czaszkę
wtedy, kiedy bez pomocy kryształów próbował nawiązać łączność ze świadomością
zbiorową. Obecne doświadczenie przypominało raczej zanurzanie się w ciepłych
wodach tropikalnego oceanu, którego fale delikatnie kołysały jego pozbawione
ciężaru ciało.
To był ocean promiennych otoczek, składający się z tysięcy aur,
a właściwie z setek tysięcy, może nawet milionów. Max usiłował przeniknąć je
siłą swojego umysłu i nie mógł dotrzeć do końca.
Od dwóch najbliżej stojących istot dobiegło go pojedyncze słowo.
Nie zostało ono wymówione po angielsku, a właściwie w ogóle nie zostało
wymówione. To było tak, jakby mózg Maxa odebrał rzeczywisty sens tego słowa,
które nie wymagało tłumaczenia. Tylko jedno słowo: synu.
Synu. Obijało się wielokrotnym echem w jego umyśle,
przepełniając go zarówno radością, jak i smutkiem, dumą, tęsknotą i miłością.
Moi rodzice. Nie, to niemożliwe.
Tak, odpowiedzieli mu bez słów. Tak, synu.
Przecież jego rodzice... nie żyli. Zginęli, kiedy statek
kosmiczny rozbił się na pustyni - to była słynna tajemnicza katastrofa w
Roswell. Kiedy Max i Isabel wydostali się ze swojego inkubatora, minęło już
przeszło pięćdziesiąt lat od śmierci ich rodziców.
Nawiązał łączność nie tylko z tymi wszystkimi, którzy żyli na
jego rodzinnej planecie, ale również z duchami zmarłych.
Łzy napłynęły mu do oczu. Jego rodzice! To go ścięło z nóg.
Nawiązał kontakt z rodzicami! Nigdy się tego nie spodziewał... nawet nie
ośmielał się marzyć.
Po chwili ujrzał dwie pozaziemskie istoty, pochylające się nad
inkubatorem. Odczuwał radość i podniecenie rodziców, którzy tak bardzo pragnęli
zobaczyć swoje dzieci.
Ale nigdy ich nie zobaczyli.
Smutek rodziców stawał się teraz jego smutkiem. Po chwili
usłyszał ciche tony muzyki, przypominające raczej nucenie melodii bez słów niż
jakikolwiek znany mu instrument. To była kołysanka, którą jego babcia śpiewała
swojej córce, a ta z kolei miała ją śpiewać swoim dzieciom. W jakiś sposób
dowiedział się o tym, słuchając tej melodii.
Zjawił się nowy przybysz, a kiedy jego aura dotknęła otoczki
Maxa, ten zobaczył dwa księżyce, na wpół przykryte granatowo - zielonymi
chmurami. Po chwili pojawił się jeszcze ktoś, wtedy poczuł w ustach smak słodko
- kwaśnego płynu. Żadne ziemskie jedzenie nie mogło się z tym równać. Max
zawsze musiał dolewać płynu do płukania ust do napoju pomarańczowego albo kwasu
z ogórków do mleka, żeby uzyskać właściwy smak. A to, co miał w ustach, było
doskonałe.
Wraz z pojawieniem się kolejnego przybysza chłopak poczuł
cytrynowo - pieprzowy zapach. Zaraz też otrzymał informację, że tak pachnie
jagoda, której używa się do leczenia niedyspozycji żołądkowych.
Każdy z nich przekazuje mi jakąś informację o mojej planecie,
powiedział sobie w duchu. To wspaniałe.
Natychmiast rozpoznał aurę kolejnej postaci, która się zbliżyła.
Ta otoczka należała do Raya Iburga, szefa Maxa w muzeum UFO, jedynego
dorosłego, który przeżył katastrofę.
- Ray! - krzyknął chłopak, nie wiedząc nawet, czy rzeczywiście
wymawia jego imię, czy robi to bezgłośnie. - Ray, ocaliłeś mi życie. Ty,
Michael i Isabel! Nie spodziewałem się, że tak szybko odnajdziecie kryształy
integracyjne! Nie wiem nawet, co powiedzieć, jak ci dziękować. Wiem tylko, że musimy
to uczcić.
Zrobimy wielką imprezę, może nawet jutro, po zamknięciu muzeum.
Przed oczami Maxa ukazała się scena z muzeum - on i Ray,
poprzebierani w cudaczne, naszywane kryształkami kostiumy Elvisa, śmiejący się
na całe gardło.
Starszy przyjaciel pokazywał mu, jak się świetnie bawili. Jednak
emocje, które chłopak od niego odbierał, nie współgrały z tym wesołym obrazem i
nie pobudzały do śmiechu. Od Raya emanowało uczucie ulgi oraz smutku, a
wysyłane przez niego sygnały sugerowały pożegnanie.
Kolejny przybysz zbliżył się do Maxa, przerywając łączność z
Rayem. Scenę z muzeum zastąpił obraz pulpitu sterowniczego na statku
kosmicznym, a umysł chłopaka zaczął chłonąć wiedzę o jego budowie. Zależało mu
jednak na odzyskaniu utraconej łączności z szefem, starał się więc odsunąć od
siebie ten natłok informacji. Co się stało z Rayem? Dlaczego emanował z niego
taki smutek?
- Ray?! - zawołał. - Gdzie jesteś?
Znowu jakaś otoczka dotknęła jego aury i rozległ się terkoczący
dźwięk, a wraz z nim informacja - w pobliżu jest jadowity owad.
To go zupełnie nie interesowało.
- Ray! - krzyknął, lecz nie otrzymał odpowiedzi. Musiało się
stać coś złego, coś bardzo złego.
Chłopak rozprostował palce i kryształy integracyjne wypadły mu z
dłoni, jednak nadal czuł wokół siebie obecność tych wszystkich istot. Ktoś
dotknął jego ramienia, by pokazać mu kosmitę, który schodząc ze statku, zmienia
swój wygląd.
- Przestańcie! Przestańcie! - krzyknął Max. Usiadł na łóżku i
zwrócił się do siostry: - Isabel, powiedz mi, co się stało z Rayem?
- Jak się czujesz? - dopytywała się Liz, przykładając mu dłoń do
czoła. - O wiele lepiej wyglądasz, ale czy...
Max nie spuszczał wzroku z siostry.
- Nic mi nie jest - uciął. - Muszę wiedzieć, co się stało z
Rayem.
Wyraz twarzy Isabel był wystarczającą odpowiedzią, on jednak
chciał to usłyszeć.
- Ray nie żyje. Szeryf go zastrzelił - powiedziała Isabel. -
Starał się mnie osłonić, a Valenti go zastrzelił. - Łzy przyćmiły jej
niebieskie oczy, ale natychmiast wytarła je szybkim ruchem ręki.
Liz usiadła na łóżku i przyciągnęła Maxa do siebie. Jej
przerywany oddech świadczył o tym, że z trudem powstrzymuje się od płaczu.
- Wiedziałem - szepnął Max, opierając policzek o jej ramię. - On
się ze mną żegnał.
- Co z Michaelem? - spytała Maria. Głos jej drżał. Max szybko poderwał
głowę. Michael?
- Kiedy widziałam go ostatni raz, walczył ze strażnikami -
powiedziała Isabel. Z trudem panowała nad głosem. Michael Guerin był dla niej
kimś bardzo ważnym, jak gdyby drugim bratem. Max też traktował go jak brata.
- I zostawiłaś go tam? - Maria była bliska ataku histerycznego.
- Tak. Zostawiłam go tam - odparła Isabel twardym tonem. -
Wiedziałam, że ma jeszcze szansę. A mój brat nie miał żadnej szansy przeżycia.
Max poczuł ucisk w piersiach. To dla niego Isabel poświęciła
Michaela. Gdyby została i pomogła mu znokautować strażników, czy on...
- To nie musi oznaczać, że nie żyje - stwierdziła Liz. - Musimy
tam zaraz pojechać. Musimy...
- Nie - przerwał jej Alex. - Oni będą na to przygotowani. Nie
dostaniemy się do środka.
- Chcesz przez to powiedzieć, że powinniśmy go tam zostawić? -
oburzył się Max. Takiej możliwości nie wolno było brać pod uwagę.
- Nie, nie zostawimy go tam. - Alex był głęboko dotknięty
słowami przyjaciela. - Trzeba jednak przygotować jakiś plan, musi też upłynąć
trochę czasu, żebyśmy mogli ich dopaść. Teraz na pewno na nas czekają,
uzbrojeni po zęby.
- Nie obchodzi mnie to, co zamierzacie zrobić. Ja zaraz jadę do
bunkra. - Maria skierowała się do drzwi.
- Zaczekaj. Jadę z tobą - powiedział Max. Alex zablokował im
drogę.
- Żadne z was nigdzie nie pojedzie. Mówiłaś - zwrócił się do
Isabel - że Michael walczył z kilkoma strażnikami. To znaczy, że oni nie robili
użytku ze swoich karabinów maszynowych, prawda?
Mają karabiny maszynowe, pomyślał Max. Czy od takiej broni
zginął Ray? Nie chciał sobie nawet wyobrażać tej sceny, widzieć, jak kule
przeszywają ciało jego szefa.
- Używali... - Isabel z trudem przełknęła ślinę. - To wyglądało
jak paralizatory. Coś, co wysyła impuls elektryczny.
- Okay, a więc chcą. go mieć żywego - ciągną} Alex. -
Najbardziej optymistyczny scenariusz jest taki, że zdołał im uciec i już jest w
drodze. Najbardziej pesymistyczny scenariusz to taki, że jest ich więźniem.
Musimy dać mu trochę czasu. Jeśli się tu nie pokaże, obmyślimy plan, jak go
stamtąd wydostać.
- Alex ma rację - przyznała Isabel. - Jeśli teraz tam
pojedziemy, to złapią nas wszystkich. Będziemy mieć jakąś szansę tylko wtedy,
kiedy nie będą się nas spodziewać.
- W porządku. Trudno mi jest pogodzić się z myślą, że zostawiamy
Michaela w ich rękach, ale uważam, że musimy tak postąpić - oświadczyła Liz.
Alex przesuwał wzrokiem od Marii do Maxa.
- Musicie mi obiecać, że nie zrobicie żadnego głupstwa. Nikt z
nas nie pojedzie do bunkra, dopóki nie opracujemy strategii, która pozwoli nam
ujść z tej wyprawy z życiem.
- No dobrze. Ale musimy jak najszybciej opracować tę błyskotliwą
strategię - odparł Max.
Maria wahała się przez chwilę.
- Zgadzam się z Maxem - rzuciła wreszcie i szybko wybiegła z
pokoju.
- Możecie zostawić mnie na chwilę samego? Jestem potwornie
wyczerpany - oświadczył Max. To nie była prawda; łączność ze świadomością
zbiorową dodała mu sił. Był teraz pełen życia, ale potrzebował czasu na
przemyślenie tych wydarzeń.
To z jego winy zginął Ray, a Michael był w niewoli. Nie
wchodziliby do bunkra, gdyby Max się nie rozchorował.
Rayowi nie dało się już pomóc, ale można było uratować Michaela.
Max musiał się pogodzić z paroma dniami zwłoki, ale na pewno uwolni
przyjaciela.
Bez względu na wszystko.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz